[ Pobierz całość w formacie PDF ]
być pełen gracji, rozkołysany, zdolny pokonać całe kilometry bez wysiłku. Ale on wlókł
nogi po ziemi, miał zwieszony ogon. Nie był do tego przyzwyczajony - na szczęście dla
mnie.
- Ben!
Znieruchomiał, uniósł głowę, nadstawił uszu. Potem odwrócił się i znów pobiegł przed
siebie.
Oparłam się o kolana, odzyskałam oddech i popędziłam za nim.
Biegliśmy tak chyba przez pół nocy. Nie zmierzał w żadne konkretne miejsce. Gdybym
go nie goniła, może zatrzymałby się i spróbował zapolować - szczerze wątpiłam, czy
zdołałby coś złapać w swoim obecnym stanie. Ale on po prostu uciekał, a ja po prostu go
ścigałam. Twarz długo mi krwawiła; ocierałam krew i nie myślałam o tym. Zauważyłam, że
nie dotykałam policzka od dłuższego czasu, dopiero kiedy zaczął swędzieć - utworzyły się
na nim strupy i rany zaczęły się goić. Jedyne, co czułam, to płuca pracujące ponad siły.
Straciłam go z oczu, ale jego zapach - piżmo i strach -wytyczał mi wyrazny szlak. Dopóki
oddychałam, mogłam go odnalezć.
Znów pojawił mi się przed oczami, kiedy zwolnił. Wtedy przestałam go śledzić. Zamiast
tego ruszyłam na skos od jego ścieżki. Jakbym przestała w ogóle zwracać uwagę. Jakbym
chciała zawrócić.
Zatoczyłam pętlę, obserwując go kątem oka.
Tak jak miałam nadzieję, zmiana mojego zachowania zwróciła jego uwagę. Teraz
musiałam mu już tylko powiedzieć, że jestem przyjacielem. Niemal żałowałam, że się nie
przeobraziłam, bo wtedy miałabym odpowiednie gardło, by to wyartykułować. Ale
robiłam, co mogłam. Poruszałam się powoli, tak wyluzowanym krokiem, na jaki mnie było
stać, z opuszczonymi rękami, ze spuszczonym wzrokiem.
Jakbym wyszła na spacer.
Obserwował mnie z nadstawionymi uszami, zaciekawiony. Szłam dalej, nie zbliżając się
do niego i nie wykonując żadnych groznych ruchów. Liczyłam na to, że czuje mój zapach...
znajomy i bezpieczny. Chodz do domu, Ben. Proszę cię.
Ruszył truchtem równolegle do mojej ścieżki. Przeszłam jeszcze kilka kroków, potem
kucnęłam i spojrzałam na niego. Zaczął swobodnie zataczać wokół mnie kręgi, nie patrząc
w moją stronę; udawał, że mnie tu nie ma. Ale jego koła były coraz mniejsze, co
oznaczało, że się zbliżał. A ja się nie ruszałam; nawet nie oglądałam się na niego, gdy był
za moimi plecami.
W końcu się zatrzymał. Był po mojej prawej. Patrzyliśmy na siebie. To nie było
wyzwanie. Zwiesił głowę i ogon. %7ładne z nas się nie jeżyło. Zwiadomym wysiłkiem
rozluzniałam ręce i barki. Pytaliśmy się nawzajem: No i? Co dalej?
Wydał z siebie cichutki, cieniutki pisk. Ot, zagubiony, zmęczony oddech, który
zaświszczał w gardle.
Podeszłam bliżej na czworakach, żałując, że nie mam ogona, którym mogłabym mu
powiedzieć, że jest okej, że się nim zaopiekuję.
- Już dobrze, Ben. Wszystko będzie dobrze. - Powtarzałam mu to już od dwóch tygodni.
Nie wiedziałam, dlaczego miałby mi teraz uwierzyć. Wyciągnął się do przodu, nisko przy
ziemi, i polizał mnie w podbródek. Pozwoliłam mu na to, zamykając oczy i dotykając jego
barku. Jego sierść była gorąca, żebra wciąż wzdymały się po długim, męczącym biegu.
Przycisnęłam twarz do jego szyi i odetchnęłam głęboko.
Wtulił się we mnie, skomląc cicho z każdym oddechem. A ja powtarzałam tylko, że już
jest dobrze. Wilk położył się, zwinął obok mnie na ziemi... Będę I musiała go nauczyć, jak
znalezć bezpieczne miejsce do spania. Ale pewnie uważał, że układając się przy mnie, jest
wystarczająco bezpieczny. Szybko zasnął. Znił, popiskiwał przez sen, kilka razy wierzgnął
łapami. Gonił króliki. Wciąż biegł. Podjęłam się zadania opieki nad nim, dbania o niego,
więc czuwałam pod miliardem gwiazd, które zataczały łuk ł na niebie czarnym jak aksamit.
Bardziej czarnym i bardziej rozgwieżdżonym, niż widziałam kiedykolwiek w życiu,
ponieważ nie było tu świateł miasta, które zmyłyby gwiazdy z nieba. Wszystkie komunały
o przytłaczającym ogromie wszechświata, o pokorze, jaką czuje się wobec nieba i gwiazd,
w tej chwili wydawały się prawdziwe. My dwoje mogliśmy być sami na świecie.
Noc była lodowata, ale przy mnie leżał ciepły kłąb futra, więc zimno nie bardzo mi
dokuczało.
Schowałam dłonie w jego sierści i patrzyłam na gwiazdy. Rozkoszowałam się chwilą
spokoju i miałam nadzieję, że potrwa dłużej niż ta noc.
Nuciłam dla zabicia czasu, coś powolnego i klasycznego. Ben powoli wracał do ludzkiej
postaci. Ta przemiana była niemal łagodna w porównaniu z odwrotnym procesem. Tam
wilk wyrywał się z ludzkiej skóry. Ale teraz wilk zdawał się odpływać, zanikać, kończyny
rosły, włos rzedniał, aż została naga skóra. Zdążył już nadejść świt, niebo zyskało
bladoniebieski kolor. Zaśpiewał ptak serią wysokich, płynnych nutek - pięknych i zupełnie
niepasujących do tej zimnej pustyni. Nawet w tym wymarłym miejscu coś żyło i miało się
dobrze.
Skóra Bena była szara jak kamień w świetle wczesnego poranka. Siedząc tuż przy nim,
trzymałam dłoń na jego ramieniu, osłaniałam go. Wyczułam chwilę, kiedy się zbudził: jego
bark drgnął. Zwinął się w kłębek i ułożył głowę wygodniej na moich kolanach, co kazało mi
się uśmiechnąć. Bawiłam się kosmykiem jego włosów, odgarniałam go z czoła. Był teraz
naprawdę uroczy.
Otworzył oczy.
- O Boże. - Zacisnął z powrotem powieki.
- Dzień dobry, słoneczko - mruknęłam.
Potarł dłonią twarz, poruszył się na ziemi, czując niewygodę.
- Co się stało?
- A co pamiętasz?
Zastanawiał się przez chwilę, marszcząc brwi.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]