[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Przy wtórze gromkich oklasków Xothar opuścił arenę. Conan siedział otępiały. I nagle to, co
ujrzał, sprawiło, że poderwał się ze stołka i chwycił za broń. Czerwoni kapłani wlekli ciało
Roganthusa w kierunku Bramy Umarłych. Conan popędził ku nim z uniesionym mieczem.
Usłyszał, jak Muduzaya i inni wykrzykują jego imię, lecz ich wołania wnet pozostały w tyle. Biegł
w kierunku sług świątyni, przeskakując narożnik jednego, potem drugiego, jeszcze gorącego dołu.
Widzowie dostrzegli go, ich wrzaski przybrały na sile.
Kapłani dobrnęli już ze swym brzemieniem do bramy. Za chwilę mieli znikać w mrokach tunelu.
Conan niemal deptał im po piętach. Dopadł wrót, gdy te właśnie się zamykały. Pchnął je z całej siły
i przecisnął się na drugą stronę.
Brama zamknęła się za nim i natychmiast przestał cokolwiek widzieć.
Po jasno oświetlonej słońcem arenie pomieszczenie to przypominało grobowiec. Opodal rozległy
się krzyki i tupot stóp. Conan poczuł, jak wpadają na niego odziane w długie szaty postaci. Uniósł
miecz. Uderzył klingą i kłykciami w niski sufit, a zaraz potem silne palce wyrwały mu z dłoni
rękojeść. Pochwycił napastnika, podzwignął w górę i wtedy właśnie na czaszce barbarzyńcy rozbił
się gliniany dzban, zalewając mu twarz ciepławą wodą lub, co równie możliwe, krwią.
Przytrzymajcie go! Powalcie na ziemię! Dołóżcie mu jeszcze! Wokół rozbrzmiewały pełne
przerażenia okrzyki. Oszalał po tej rzezi na arenie!
Diabły, przeklęci wypychacze mumii! ryknął Conan w ciemność. Oddajcie mi
Roganthusa! To dumny Bossończyk! Zgodnie z obyczajem powinno się go pochować na rozległej
łące, wśród kwiatów i traw, nie zaś owiniętego bandażami wmurowywać w ścianę!
W przypływie wściekłości Conan odepchnął kilku napastników. Rzucił się naprzód& i uderzył
głową w niewidoczny filar. Przed oczami Cymmerianina zatańczyły setki małych, barwnych
mroczków.
Wystarczy! Przytrzymajcie go płasko na ziemi.
Wśród wirujących udarowych plam Conan ujrzał prawdziwy płomień, który przybliżył się do jego
twarzy. Poczuł też, jak silne palce obmacują mu pulsującą bólem czaszkę.
Nic mu się nie stało. Wciąż jest przytomny& Zadziwiające. Jak cię zwą?
Z ogromnym wysiłkiem Conan zdołał zebrać myśli i wyrzucić z siebie dwie krótkie sylaby.
Zwietnie. Teraz leż. Ja jestem Manethos, główny kapłan tutejszej kostnicy. Uspokój się, nie
skrzywdzimy twego przyjaciela. Nie zrobimy z nim nic, czego byś sobie nie życzył.
Gdy wirowanie przed jego oczami ustało, Conan zdołał dostrzec zarysy otaczających go rzeczy i
ludzi. Izbę oświetlały stoczki, umieszczone w uchwytach na ścianach. Krótkobrodzi kapłani o
zapadniętych oczach, którzy nad nim klęczeli, również ściskali w dłoniach świece. W słabym blasku
płomyków czerwień powłóczystych sakralnych szat wydawała się niemal czarna jak zakrzepła
krew.
Nie moglibyście już bardziej skrzywdzić Roganthusa mruknął Conan. Ale co ze mną? Już
raz próbowaliście zaciągnąć mnie tutaj, choć wtenczas byłem znacznie dalej od śmierci nizli teraz.
Czy i mnie również zamierzacie wypatroszyć?
Bzdura uspokoił go Manethos. Nie zabijemy cię, w ogóle nie zrobimy ci nic złego. Ani
mnie, ani moich akolitów nie interesują żyjący& a przynajmniej nie na tym etapie naszych badań.
W jego głosie zabrzmiało jakby rozgoryczenie. Służymy wyłącznie umarłym.
A zatem wypuścicie mnie? upewnił się Conan. Bo, jak powiadają wśród gladiatorów, nikt
jeszcze, kto przekroczył tę bramę, nigdy nie powrócił.
To absolutny nonsens zaoponował ostro Manethos. Na całym świecie nie ma chyba
bardziej zabobonnej bandy nizli ci twoi gladiatorzy. No dalejże, spróbuj, czy możesz wstać.
Z pomocą kapłanów Conan zdołał się podnieść, lecz natychmiast zachwiał się i zatoczył na
Manethosa. Oczy barbarzyńcy bowiem dostrzegły przerażający widok. Na podwyższonej
kamiennej płycie leżało ciało Sistusa, młodego gladiatora, którego protegował Dath. Brzegi skóry
rozkrojonego przez środek brzucha rozchylone były na boki i przytrzymywane w tej pozycji
hakami, mosiężnymi klamrami i drewnianymi zaostrzonymi kółeczkami.
Czart! Plugawy nekromanta! Miotającego się Conana otoczyli ze wszystkich stron akolici, co
skądinąd wyszło mu na zdrowie, gdyż niechybnie by się przewrócił. A cóż innego wyczyniasz z
tym nieszczęsnym młodzieńcem chrypiał barbarzyńca jeśli nie rozkrajasz go i wywlekasz flaki,
kawałek po kawałku?
Cięcie zadał mu twój współtowarzysz, którego zowią Silnorękim odparł spokojnie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]