[ Pobierz całość w formacie PDF ]

uśmiechem na ustach.
Jednak stało się inaczej. Wprawdzie zauważyła go i patrzyła długo w
jego kierunku, ale nie podeszła. Pokręciła tylko lekko głową, po czym
wsiadła do eleganckiego samochodu i odjechała wraz z innymi.
Jeśli spodziewała się, że będzie na nią czekał w nieskończoność, to się
grubo pomyliła. Haze trzasnął drzwiami swego samochodu terenowego i
odjechał z piskiem opon. Zapewne podpisała już te dokumenty, tylko
leżały jeszcze nie wysłane, a co do tych jej rumieńców, to na pewno były
zasługą ciepłej, słonecznej pogody...
Nie rozumiał tylko jednego. Czemu, na litość boską, tak do niego biegła,
skoro jej na nim nie zależało? Pewnie już nigdy się tego nie dowie.
Z bukietem kremowych tuberoz w dłoni Lori przemierzała szpitalne
korytarze w poszukiwaniu sali, w której leżała Jackie. W głębi serca miała
nadzieję, że spotka tam Haze'a, z którym nie widziała się od czasu owego
pokazu. Myślała, że może zechce się z nią skontaktować, ale, niestety, nie
zechciał...
Obok łóżka Jackie siedział wysoki rudy mężczyzna o piegowatej twarzy.
- Robert Duncan - przedstawił się, uśmiechając się wesoło. - Dziękuję za
wszystko, co dla nas zrobiłaś, kiedy byłem w szpitalu.
Jackie przyjęła z wdzięcznością kwiaty i serdecznie wyściskała bratową,
a następnie przedstawiła jej maleńkiego Christophera Roberta Duncana,
który słodko spał w kołysce.
- Pospieszył się o całe dwa tygodnie - oznajmiła z dumą w głosie. -
Miałam właśnie wyjść ze szpitala, gdy zaczął się poród. Mama jeszcze o
niczym nie wie, podobnie jak Haze - posmutniała. - Bardzo chciałabym
przesłać mu wiadomość, bo strasznie się o mnie martwił, ale radiostacja w
jego szkole nie działa. Jeśli wyjdzie z grupą do lasu, nie odnajdziemy go
przez kilka tygodni...
Słysząc to, Robert zmarszczył brwi i chciał coś wtrącić, ale żona
spojrzała nań znacząco, więc się nie odezwał.
- A co z Tomem? - podsunęła Lori. - Może zastaniecie go, gdy
zadzwonicie jeszcze raz?
- Och, Tom wyjechał - westchnęła Jackie, ściskając rękę męża. - Gdyby
znalezć kogoś, kto zechciałby tam pojechać... - Spojrzała na Lori
błagalnie. - Lori, czy mogłabyś to dla mnie zrobić? Wiem, że byłoby to dla
ciebie trochę krępujące, ale nie będę w stanie zmrużyć oka, póki nie
upewnię się, że ktoś przekaże mu tę nowinę...
Polecieć do Haze'a, by oznajmić mu, że ma siostrzeńca? O nie,
pomyślała Lori. Mam mnóstwo pracy, nie mogę. Jestem bardzo zajęta.
- Dobrze - westchnęła. - Pojadę.
- Naprawdę? Jesteś cudowna! - Jackie uśmiechnęła się radośnie. -
Christopher Robert, trzy i pół kilograma, urodzony wczoraj o wpół do
dwunastej w nocy.
Polecę do niego, pomyślała. Od tygodni nie marzyłam o niczym innym.
Mam mu tyle do powiedzenia...
Samolot wylądował na miejscu około południa. Lori wynajęła samochód
i wyruszyła w kierunku posiadłości Haze'a. Wszystko było dobrze, póki
nadjeżdżający z przeciwka samochód tumanem kurzu nie zasłonił jej
drogi. Jej auto zjechało wtedy z suchej nawierzchni i utknęło w błocie. Na
próżno naciskała pedał gazu, koła coraz bardziej zagłębiały się w miękkim
podłożu. W końcu wysiadła, by z zewnątrz przyjrzeć się sytuacji. No tak,
powinna była wynająć samochód z napędem na cztery koła. Tak na pewno
zrobiłby Haze.
Nie chcąc marnować cennego czasu, postanowiła przebiec resztę drogi.
Czekało ją niewiele ponad dwadzieścia kilometrów, czyli połowa
maratonu. Najgorszy problem stanowiły buty, które nie bardzo nadawały
się do biegania, ale nie było ani chwili do stracenia. Lori miała nieodparte
wrażenie, że jeśli nie porozmawia z Haze'em przed jego wyprawą do
dżungli, już nigdy go nie zobaczy.
O trzynastej trzydzieści ruszyła z miejsca awarii samochodu, natomiast
bramę z napisem  Callahan" minęła tuż przed szesnastą. Był to bardzo
kiepski wynik, jak na kogoś, kto zwykle przebiega połowę maratonu w
niespełna dwie godziny, ale potworny upał, brak napoju oraz liczne
obtarcia na stopach dały jej się we znaki. W oddali zauważyła ludzi
objuczonych plecakami.
- Haze! - zawołała, ale nikt jej nie usłyszał. Kulejąc, pobiegła dalej. Gdy
zbliżyła się do nich jeszcze bardziej, krzyknęła ponownie. Tym razem
poskutkowało.
Ujrzała, jak Haze zrzuca z ramion plecak i biegnie w jej kierunku. Ten
widok dodał jej sił. Teraz już mogła biec, gdyż miała do kogo. Nie miała
gwarancji co do tego, że Haze ją kocha, ale musiała podjąć to ryzyko.
Jeszcze tylko kilka kroków i znalazła się w jego objęciach. Zasypała jego
twarz pocałunkami.
- Skąd się tu wzięłaś? - zapytał, ledwo chwytając oddech. - Jesteś cała
zakurzona.
- Z samochodu. Został tam - machnęła ręką w kierunku drogi. -
Biegłam... Muszę ci coś powiedzieć. - Wciągnęła głęboko powietrze. -
Robert Christopher Duncan, trzy i pół kilo, oboje czują się świetnie -
wyrecytowała.
- Nie chcesz chyba powiedzieć, że biegłaś całą drogę, by mi to
oznajmić?
- Owszem - Ale mam ci coś jeszcze...
- Kobieto, ty chyba oszalałaś. Jesteś odwodniona, masz pokaleczone
stopy, przecież mogłaś upaść i...
- Musiałam ci powiedzieć... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anapro.xlx.pl
  • Archiwum

    Home
    Jayne Ann Krentz Arcane Society 03 Sizzle and Burn
    Annette Trefzer, Ann J. Abadie Global Faulkner (2009)
    Redwood Pack 2 Taste for a Mate Carrie Ann Ryan
    Ann Vremont Sacred Heart Diaries (pdf)
    082.Major Ann Dziecko buszu
    Ann Rule A Fever In The Heart
    Az atok Jayne Ann Krentz
    Ann Somerville H
    Craig Rice Róşe Pani Cherington
    1076. Jump Shirley Aleja wspomnieśÂ„ W mieśÂ›cie marześÂ„ 2
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • krypta.opx.pl