[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Położyłem karteczkę na stół, obrzuciłem kwaterę słynnym ostatnim
spojrzeniem i wyszedłem; Babci Oleńki też u siebie nie było i też się z nią nie
pożegnałem. Gdzie Babcia Oleńka łazi w taką zawieję? ja to ja, idę do Gałązki Jabłoni
i dla mnie każda pogoda jest dobra cudowna, kiedy idę do Gałązki Jabłoni, nie ma złej
pogody, nie ma złej drogi, najgorsze wertepy są jak asfaltowa przestronna magistrala,
kiedy się ma do kogo iść i ten ktoś tam czeka i chodzi po pokoju, przemierza pokój w
tę i z powrotem tysiące razy i mówi głośno do ściany: przyjedz, przyjedz, kochany;
wyszedłem na podwórze, otworzyłem furtkę, zamknąłem furtkę i zacząłem iść
zgarbiony, z głową do przodu, z workiem na plecach, z wielką gulą miłości łagodności
i rzewności, rozsadzającą mi piersi, a śnieg mnie sypał i wiatr mnie bił z obydwu rąk,
w powietrzu gęsto, gęsto jak sześć razy sześć trzydzieści sześć, białe zaćmienie, biała
szarańcza, zamieć przetowłosa jak biała szarańcza hulała po domenie, kto w taki czas
ściąga rękawiczki i landsberskie jabłko obiera ze skórki, a śnieg go przysypuje i wiatr
go bije z obydwu rąk, był taki jeden, otoczony naturą i nawet ją trzymając w ręku
szukał nowych dróg poza nią; wyszedłem ze wsi i zszedłem z drogi, zszedłem z drogi i
wszedłem na pola, wszedłem na pola i szedłem przez pola na skróty, z głową do
przodu, z workiem na plecach, z wielką gulą miłości, łagodności i rzewności
rozsadzającą mi piersi, a śnieg mnie sypał i wiatr mnie bił z obydwu rąk, z czterech
rąk, z ośmiu ośmiorniczych rąk, w powietrzu gęsto było, straszny tumult, białe
całkowite zaćmienie świata, nic nie widziałem, nic nie widział ten, co szedł, ten co
szedł, na wyczucie szedł, na pamięć, strzeżcie go zorze miłe, jasne poranki, świetliste
leśne polany, do lasu oto wszedł i zaczął iść przez las, i tu śnieg go sypał, ale mniej,
lżej, dużo lżej i wiatr już tak mnie nie bił jak na wolnej przestrzeni, stanąłem,
otrząsnąłem się, otrzepałem się z grubej warstwy śniegu, który mnie całego pokrył od
stóp do głów, tak, że cały biały byłem, jak duch, jak zjawa realna, poczochrałem plecy
o pień drzewa, bo z tyłu nie mogłem się otrzepać, a katany nie chciałem z siebie
ściągać, chwilkę pomyślałem nad obraniem kierunku, dobra, i znowu ruszyłem,
znowu, ruszył ten, co ruszył, brodząc w sypkiej ponowię i z góry sypał go śnieg, ale już
nie tak opętańczo, już nie tak dziko, jak przedtem na polach, od czasu do czasu mała
lawina obrywała się z korony i spadała mu na kark, bo przechodził akurat pod tym
drzewem, ale to nic, i tak było dużo lepiej, a zwłaszcza dużo ciszej, nie duło tak, nie
wyło, nie zawodziło, nie lamentował tak przejmująco wiatr tu nisko, tam wysoko tak,
ale tu nisko nie i nie ciskał idącemu, jak przedtem na polach, śniegiem w oczy, jak
piaskiem w oczy i w nos, i w usta, kiedy je od czasu do czasu otwierał, żeby zaczerpnąć
więcej powietrza, którego jakby nie było, bo wszystko zapchane było śniegiem,
wszystkie wielkie sale powietrza zapchane były śniegiem i wszystkie jego przedpokoje,
antyszambry, schowki, zakamarki też zapchane były śniegiem tam na polach, tu, w
lesie, dużo lepiej było, dużo przestronniej w lesie było niż tam na wolnej domenie pól,
dziwne, ale tak było, szedłem zgarbiony z głową do przodu, z workiem na plecach i z
wielką gulą miłości łagodności i rzewności w piersiach, wielkiej niewymownej miłości,
żywy ogień buchał mi w piersiach, ale łagodziła go, studziła go niewypowiedziana
łagodność i z tego wszystkiego rodziła się niewysłowiona rzewność, rzewność nad
rzewnościami, snuła mi się tam w piersiach ta rzewność, była jak takie halo wokół
takiej kuli, takiego księżyca, w którym ogień miłości i woda łagodności, ale łagodności
też miłosnej i dlatego nie biła się woda z ogniem ani odwrotnie, tylko kochali się,
kochała się miłość z łagodnością, kochał się ogień z wodą i z tego kochania rodziło się
dziecię: dym: rzewność nad rzewnościami, nie marność nad marnościami, ale
[ Pobierz całość w formacie PDF ]