[ Pobierz całość w formacie PDF ]

się na wierzchu. Przedstawiała obcą scenerię, ale bez zwłoki otworzyłem swój
umysł i sięgnąłem tam. Skalna turnia pod dziwnie kropkowanym niebem, szczyp-
ta gwiazd po lewej. . . Karta była na przemian zimna i gorąca; miałem uczucie,
że gdy patrzę, wieje przez nią lodowaty wicher, w niezwykły sposób zmieniając
obraz.
 Głupcze  zabrzmiał tuż za mną mocno zniekształcony, ale wciąż rozpo-
znawalny głos Dworkina.  Wybrałeś miejsce swej zguby!
Wielka, szponiasta łapa  czarna, sękata i skórzasta  sięgnęła nad mym
ramieniem, jak gdyby próbując porwać kartę. Ale wizja była już pełna i rzuciłem
się w nią, odwracając od siebie Atut, gdy tylko pojąłem, że zdołałem uciec. Po-
tem zatrzymałem się i stałem nieruchomo, by zmysły dostosowały się do nowego
otoczenia.
Wiedziałem. Ze strzępów legend, skrawków rodzinnych opowieści i ogólne-
go wrażenia, jakie mnie nagle ogarnęło. Z absolutną pewnością uniosłem wzrok
i spojrzałem na Dworce Chaosu.
Rozdział 6
Gdzie? Zmysły są rzeczą tak niepewną, a w tej chwili moje były wytężone do
ostatnich granic. Skała, na której stałem. . . Gdy próbowałem skupić na niej spoj-
rzenie, zaczynała przypominać chodnik w gorące popołudnie: drgała i falowała,
choć cały czas stałem pewnie.
I trudno było określić, którą część widma mogłaby nazwać własną; pulsowała
i migotała niby skóra iguany.
Nad głową miałem niebo niepodobne do żadnego, jakie dotychczas ogląda-
łem. W tej chwili było pęknięte na dwie części, z których jedną okrywała najczar-
niejsza noc, a w ciemności tańczyły gwiazdy. Kiedy mówię: tańczyły, to nie zna-
czy, że mrugały; wirowały i zmieniały jasność; przeskakiwały i krążyły; błyskały
z jaskrawością nowej, by po chwili roztopić się w nicość. Był to przerażający
spektakl i poczułem, jak ostry atak akrofobii ściska mi żołądek. Jednak spojrze-
nie w inną stronę niewiele poprawiło sytuację. Druga połowa nieba przypominała
potrząsaną bez przerwy butlę kolorowego piasku. Pasy koloru pomarańczy, żółci,
czerwieni, błękitu, brązu i purpury splatały się i krążyły; plamy zieleni, fioletu,
szarości i martwej bieli rozbłyskiwały i znikały, czasem rozwijając się w pasy,
by zastąpić lub dołączyć do innych wijących się form. One także migotały i falo-
wały, wywołując niesamowite wrażenie odległości i bliskości zarazem. Niekiedy
część z nich lub nawet wszystkie zdawały się dosłownie sięgać nieba, by po chwi-
li opaść, wypełniając powietrze wokół mnie, jak mgliste, przezroczyste obłoki,
półprzejrzyste kłęby lub lite macki koloru. Dopiero po dłuższej chwili spostrze-
głem, że linia dzieląca czerń od barw z mojej prawej strony posuwa się wolno
do przodu, równocześnie cofając się po lewej. Wyglądało to tak, jak gdyby cała
niebiańska mandala obracała się wokół punktu leżącego wprost nad moją głową.
Nie potrafiłem określić zródła światła tej jaśniejszej połowy. Stojąc tam, spoj-
rzałem w dół na coś, co z początku wydało mi się doliną pełną niezliczonych
eksplozji barw. Gdy jednak postępująca ciemność zgasiła ten pokaz, gwiazdy za-
płonęły w głębi, jak i ponad nią, stwarzając wrażenie bezdennej otchłani. Czu-
łem się, jakbym stanął na końcu świata, końcu wszechświata, końcu wszystkiego.
Lecz daleko, bardzo daleko od miejsca, gdzie się znalazłem, coś unosiło się na
51
górze najgłębszej czerni: czysta czerń, lecz obramowana i rozjaśniana ledwie do-
strzegalnymi błyskami światła. Nie mogłem odgadnąć rozmiaru tego czegoś, gdyż
odległość, głębia i perspektywa nie istniały. Pojedynczy szczyt? Grupa? Miasto?
Czy po prostu miejsce? Kontur ulegał zmianie za każdym razem, gdy trafiał na
moją siatkówkę. Delikatne, mgliste powierzchnie dryfowały wolno między nami,
niby pasma gazy unoszone w rozgrzanym powietrzu. Mandala powstrzymała ob-
rót, gdy ciemna i jasna strona zamieniły się miejscami. Barwy były teraz za mną,
niewidoczne  chyba że odwróciłbym głowę, na co wcale nie miałem ochoty.
Przyjemnie było stać tutaj i spoglądać na bezkształtność, z której powstały
wszystkie rzeczy. . . To istniało, zanim jeszcze powstał Wzorzec. Ta wiedza, mgli-
sta, lecz pewna, tkwiła gdzieś w samym centrum świadomości. Bez wątpienia
musiałem już kiedyś odwiedzić tę okolicę. Zostałem tu przyniesiony jako dziec-
ko, nie pamiętam już, przez tatę czy przez Dworkina. I stałem, lub trzymano mnie
na rękach, tu właśnie lub gdzieś bardzo blisko. Spoglądałem na tę samą scenę; je-
stem pewien, że z podobnym brakiem zrozumienia i podobnym wrażeniem lęku.
Moją radość tłumiło nerwowe podniecenie, przeczucie czegoś zakazanego, ocze-
kiwanie wątpliwego spełnienia. Co dziwne, teraz, w tej właśnie chwili, opanowało
mnie pragnienie ponownego chwycenia Klejnotu, porzuconego na cieniu-Ziemi
w pryzmie kompostu. Dworkin bardzo się tym przejął.
Czy to możliwe, że jakaś część umysłu szukała obrony, a przynajmniej sym-
bolu walki z tym, co widziałem?
Możliwe.
Spoglądałem więc zafascynowany ponad otchłanią, i albo moje oczy przysto-
sowały się, albo obraz przeskoczył znowu. Teraz bowiem rozróżniałem maleńkie,
widmowe kształty, krążące po owym miejscu niby powolne meteory pędzące po
pasmach gazy. Czekałem, obserwując je z uwagą, z wolna pojmując ich działanie.
Po pewnym czasie jedno z pasm podpłynęło bliżej i uzyskałem odpowiedz.
Istotnie, coś się poruszało. Jedna z form urosła i zauważyłem, że podąża krętą,
wiodącą ku mnie ścieżką. Po kilku chwilach miała kształt jezdzca. Zbliżając się
nabierała pozoru materialności, nie tracąc widmowych cech, charakteryzujących
chyba wszystko, co leżało przede mną. Jeszcze moment i patrzyłem na nagiego
jezdzca na bezwłosym wierzchowcu, obu upiornie bladych i pędzących w moją
stronę. Jezdziec dzierżył białą jak kość klingę; jego oczy, podobnie jak ślepia ru-
maka, lśniły czerwienią. Jego wygląd był tak nienaturalny, że nie wiedziałem, czy
istniejemy w tej samej płaszczyznie rzeczywistości. Mimo to dobyłem Grayswan-
dira i cofnąłem się o krok.
Z jego długich, białych włosów spływały lśniące iskierki, a kiedy odwrócił
głowę, wiedziałem, że przybywa po mnie  czułem jego spojrzenie niby chłodny
ucisk na piersi. Stanąłem bokiem i uniosłem ostrze do pozycji obronnej.
Jechał dalej i wtedy zrozumiałem, że on i jego rumak byli wielcy, o wiele
więksi, niż myślałem. Zbliżali się. Gdy znalezli się jakieś dziesięć metrów ode
52
mnie, jezdziec ściągnął wodze i koń stanął dęba. Patrzyli na mnie, kołysząc się
i przechylając, jak gdyby stali na tratwie rzuconej na falujące delikatnie wody.
 Twe imię!  zażądał jezdziec.  Podaj imię ty, który przybyłeś w to
miejsce!
Głos wywołał trzaski w mych uszach. Rozbrzmiewał na jednym poziomie
dzwięku, głośno, bez żadnej intonacji.
Potrząsnąłem głową.
 Zdradzam swe imię, gdy zechcę, nie na rozkaz. Kim jesteś?
Wydał z siebie trzy krótkie szczeknięcia, które uznałem za śmiech.
 Powalę cię i cisnę tam, gdzie będziesz je wykrzykiwał przez wieczność.
Wymierzyłem ostrze Grayswandira w jego oczy.
 Gadanie nic nie kosztuje. Za wódkę trzeba płacić.
Odczułem wtedy delikatne wrażenie chłodu, jakby ktoś właśnie próbował na-
wiązać ze mną kontakt przez Atut. Było jednak niewyrazne i słabe, a ja nie mo-
głem poświęcić mu uwagi, gdyż jezdziec przekazał wierzchowcowi jakiś sygnał
i zwierzę stanęło dęba. Odległość jest zbyt duża, uznałem. Lecz myśl ta należała [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anapro.xlx.pl
  • Archiwum

    Home
    Colley Jan Diamentowe imperium 04 Najcenniejszy klejnot (Gorący Romans Duo 922)
    Fred Saberhagen The Book of the Gods 04 God of the Golden Fleece
    Christian Jacq [Ramses 04] The Lady of Abu Simbel (pdf)
    Cat Johnson [Studs in Spurs 04] Hooked [Samhain] (pdf)
    KrĂłlewski rĂłd 04 Ksiezniczka i magnat Oakley Natasha
    Gregory Benford Galactic Centre 04. T
    Brian Lumley Necroscope 04 Deadspeak
    Sara Shepard 04 Niewiarygodne
    John Gregory Betancourt New Amber Trilogy 01 The Dawn Of Amber
    Zelazny Roger Amber 08 Znak Chaosu (pdf)
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • montekonrad.xlx.pl