[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Dobrze schowany. Nie znajdziesz. Ale - zawahałem się jakby - możemy o tym
porozmawiać.
Spojrzał na mnie spode łba, rozważał propozycję.
Chcesz pieniędzy?
Nie.
Więc czego?
Wyjedziesz z kraju. Na zawsze. Znikniesz mi z oczu, żebym cię już nigdy nie
zobaczył. W dniu twojej emigracji, w godzinie odjazdu pociągu czy odlotu samolotu
dostaniesz pamiętnik.
Wykluczone! Nigdzie się nie ruszę. Tu mam wszystko. Jestem za stary, żeby
emigrować.
W takim razie przygotuj się, że treść pamiętnika zostanie przekazana twoim dzieciom,
przyjaciołom i wpływowym znajomym.
Ty kanalio!
Rzucił się na mnie z pięściami, ale zrobiłem unik i zatoczył się na fotel. Siedział jakiś
czas bezsilny, zielony na twarzy, łapał ustami powietrze. Nie chciałem, żeby skończył tu, przy
mnie, w mieszkaniu. Więc zacząłem niby się wahać, coś tam proponować innego. W końcu
przystałem na pieniądze. Dużo. Było mi wszystko jedno ile, bo i tak nie miałem zamiaru
wziąć. Ale żeby nie zaczął czegoś podejrzewać, wymieniłem milion złotych i pięćdziesiąt
tysięcy dolarów. %7łachnął się, że tyle nie ma. Nie ustąpiłem, musiałem być konsekwentny.
Wreszcie zgodził się. Połowę miał mi wręczyć przy odbiorze pamiętnika, resztę dwa miesiące
pózniej. Dodałem, że mam kserokopię niektórych kartek, tych najbardziej go obciążających, i
w razie niewypłacenia...
Umówiliśmy się, że pierwsza rata zostanie mi wypłacona na początku pazdziernika. W
tym okresie już jezdziłem wieczorami do instytutu, przygotowując grunt. Czwartego, to była
niedziela, pojechałem na Zwieradowską. Oznajmiłem mu, że jutro dostanie pamiętnik.
Ale - dodałem - nie mam go w domu. Mogłeś nasłać na mnie jakiegoś włamywacza,
po tobie mogę się wszystkiego spodziewać. Pojedziemy do instytutu, tam go przechowuję w
sejfie. Zobaczysz choć raz, gdzie pracuję.
Najpierw odmówił. %7łądał przywiezienia pamiętnika tu, do willi. Roześmiałem mu się
w nos. Kazałem przygotować pieniądze na wieczór. Wyjaśniłem, że w dzień nie znajdę
pretekstu, żeby wprowadzić go do swego pokoju. Siedzą tam zresztą koledzy, zaczną się nam
przyglądać. Powiedziałem jeszcze, że pojedziemy moim wozem, bo jego ford-sierra
wzbudziłby niepotrzebnie zainteresowanie strażników.
W poniedziałek od rana było ze mną tak, jakbym stał się innym człowiekiem. Nic nie
zostało z dawnego, wesołego i dobrodusznego Kazimierza; teraz był to osobnik zimny,
opanowany, gotowy na wszystko. Wszedłem w skórę Kaina i nic już nie było w stanie mnie z
tej drogi zawrócić. Ze Smorzewa wyjechałem około dziesiątej wieczorem, kiedy Broniccy
spali; kładli się wcześnie. Nie zajechałem przed willę, ale kawałek dalej, miał tam czekać.
Zjawił się po paru minutach, ubrany po sportowemu, z małą teczką w ręku.
Spytałem czy przyniósł pieniądze, jakby tylko to było dla mnie ważne. Odparł, że są w
teczce. Pojechaliśmy do instytutu. Weszliśmy razem do pomieszczenia, wybitego szczelną
blachą, bez okien. Wówczas szybko wycofałem się i zamknąłem go. Włączyłem generatory.
Na cztery minuty.
Kiedy było już po wszystkim, wsadziłem ciało do bagażnika. Otworzyłem teczkę i
znalazłem ścinki papierów. A w prawej kieszeni jego spodni - pistolet. Zrozumiałem, że
wrodzone skąpstwo przeważyło; był gotów zabić mnie, zabrać pamiętnik i uciec. Wrzuciłem
broń do Wisły.
W nocy, leżąc w Smorzewie na pięterku domu Bronickich, nie czułem żalu ani
wyrzutów sumienia. Któryś z nas i tak zostałby Kainem. Czemu więc nie ja?
* * *
Minutę po siedemnastej w mieszkaniu Kazimierza Grodzkiego odezwał się telefon.
Oderwany od książki, niechętnie podniósł słuchawkę.
- Halo! - burknął.
- Panie inżynierze, tu komendant straży z instytutu, porucznik Strążyk - mówił głos z
tamtej strony. - Trzeba, żeby pan zaraz przyjechał. Wysyłam po pana wóz służbowy.
- Ale po co? - zdziwił się. - Co się stało?
- Awaria w generatorach, coś tam się tli, przelatują iskry, a my boimy się ruszyć, bo tu
już nie ma żadnego z inżynierów.
- Przecież musi być dyżurny!
- Właśnie, że nie ma. Jest tylko jeszcze inżynier Fabian, ale to przecież chemik i nie
zna się na generatorach.
Zastanawiał się chwilę, marszcząc brwi. Iskry? Tli się? Cóż to za historia. Może być
pożar - osądził i już wiedział, że musi jechać. Zwłaszcza teraz, na miesiąc przed wyjazdem do
Stanów, nie wolno mu lekceważyć spraw instytutu.
- Dobrze. Niech pan wysyła wóz, zejdę na dół za dwadzieścia minut.
Strążyk odłożył słuchawkę. Był spocony aż po nasadę włosów, chociaż w pokoju
temperatura nie przekraczała szesnastu stopni. Spojrzał na Szczęsnego.
- Przyjedzie - powiedział. - Uwierzył w tę awarię. Polonez już wysłany, Grodzki
będzie tutaj za trzydzieści, może czterdzieści minut. Co teraz?
- Zaczynamy - odparł major. Wstał, jednocześnie podnieśli się inni funkcjonariusze. -
Radiowozy proszę ustawić tak, żeby nie było ich widać ani z drogi, ani w ogóle.
- Za klatkami psów jest parkan i duża wiata - zauważył Strążyk. - Tam nikt nie
zobaczy.
- Bohdan, ty się zajmiesz...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]