[ Pobierz całość w formacie PDF ]
tak dobrej broni, ale nie miałem nic innego pod ręką. Kolba była znacznie
twardsza niż pałka i z żalem stwierdziłem, że po tym ciosie czaszka nie
prezentuje się najlepiej, ale przynajmniej teraz miałem pewność, że facet nie
sprawi mi już żadnego kłopotu.
Poszedłem po marynarkę, której używał jako podpórki do karabinu. Była ciężka,
spodziewałem się więc znalezć w niej pistolet, okazało się jednak, że obciążało
ją nie napoczęte jeszcze pudełko z amunicją. Obok marynarki leżało drugie,
otwarte. Obydwa nie miały żadnych oznakowań.
Sprawdziłem karabin. Magazynek powinien zawierać pięć nabojów, ale były w nim
cztery. W lufie, gotowy do strzału, tkwił jeszcze jeden, a dziewiętnaście sztuk
spoczywało w otwartym pudełku. Pan Smith był zawodowcem: najpierw napełnił
magazynek i wprowadził jeden nabój do lufy, następnie po raz drugi wyjął
magazynek uzupełniając go o brakujący nabój, by mieć do dyspozycji nie pięć, ale
sześć sztuk. Nie znaczy to wcale, że tyle ich potrzebował - jednym celnym
strzałem przebił oponę jadącego pojazdu z odległości czterystu metrów.
Bez wątpienia był prawdziwym zawodowcem, ale nie nazywał się Smith. Posiadał
amerykański paszport, w którym figurował jako Wendell George Fleet, i przepustkę
umożliwiającą mu wstęp do bardziej odległych zakątków bazy marynarki wojennej
Stanów Zjednoczonych w Keflaviku, które są niedostępne dla ogółu. Nie znalazłem
przy nim pistoletu. Strzelec tak dobry jak on gardzi zwykle tego rodzaju broniÄ….
Schowałem pudełka z amunicją do kieszeni, która ugięła się pod ich ciężarem, a
pistolet automatyczny Joe'ego zatknÄ…Å‚em za paskiem od spodni. Przedtem jednak
rozładowałem go, by uniknąć przykrości, jaka przytrafiła się Kennikinowi. Nie
należy zbytnio ufać bezpiecznikom; niejeden mężczyzna stracił swój męski czar,
naśladując bohaterów telewizyjnych.
104
Poszedłem sprawdzić, co porabia Joe. Stwierdziłem, że jeszcze się nie obudził.
Znalazłem również paszport, według którego nie miał na imię Joe, ale nazywał się
Patric Aloysius McCarthy. Przyjrzałem się uważnie mężczyznie; dla mnie wyglądał
bardziej na Włocha niż Irlandczyka. Najpewniej wszystkie dane były fałszywe, jak
to miało miejsce w przypadku Buchnera, który nie nazywał się wcale Graham, a w
końcu okazał się Philipsem.
McCarthy miał przy sobie dwa zapasowe pełne magazynki do swojego Smith&Wessona,
które pozwoliłem sobie skonfiskować. Wyglądało na to, że w czasie tej wyprawy
udaje mi się gromadzić całkiem niezły arsenał broni, od małego noża począwszy, a
na karabinie dużej mocy skończywszy, co jak na jeden tydzień było wcale
niezgorszym wynikiem. Następny w kolejności powinien mi się trafić pistolet
maszynowy albo karabin maszynowy z pełnym oprzyrządowaniem. Ciekawe, ile czasu
zajęłoby mi zdobycie czegoś naprawdę śmiercionośnego, jak na przykład
międzykontynentalny pocisk balistyczny atlas.
McCarthy dokądś szedł, zanim go uderzyłem. Próbował wcześniej skontaktować się z
kimś przez radio, kiedy jednak walkie-talkie odmówiło mu posłuszeństwa,
postanowił tam pójść. A to oznaczało, że cel jego wędrówki znajdował się gdzieś
niedaleko. Omiotłem spojrzeniem szczyt grzbietu i postanowiłem sprawdzić, co
kryje za sobą następne wzniesienie. Wspinałem się chyba z dwieście metrów, a
kiedy ostrożnie wychyliłem głowę zza wierzchołka, z wrażenia zaparło mi dech w
piersiach.
W odległości około czterystu metrów ode mnie stał żółty helikopter marynarki
wojennej Stanów Zjednoczonych. Na wprost niego siedziało dwóch członków załogi i
jakiś cywil, rozmawiając ze sobą od niechcenia. Uniosłem karabin Fleeta i
przyjrzałem się im przez teleskop. Nie interesowała mnie załoga, miałem
natomiast wrażenie, że rozpoznaję cywila. Chociaż okazało się, że byłem w
błędzie, postanowiłem zapamiętać sobie jego twarz na przyszłość.
Przez chwilę odczuwałem pokusę, by połaskotać ich trochę kulami, ale
zrezygnowałem z tego pomysłu. Uznałem, że lepiej będzie odjechać po cichu, bez
jakiegokolwiek zamieszania. Nie miałem zamiaru przez resztę drogi mieć nad głową
towarzystwa w postaci helikoptera, wycofałem się więc i ruszyłem z powrotem w
dół. Zostawiłem Elin na dosyć długo i czułem, że z każdą chwilą niepokoi się
coraz bardziej.
Z obecnego miejsca widziałem wyraznie szlak, przebiegłem więc go wzrokiem
badając, czy Kennikin już się pojawił. Był! W szkle teleskopu ujrzałem daleki,
czarny punkcik dżipa toczącego się szlakiem w odległości około pięciu kilometrów
ode mnie. Była to bardzo błotnista trasa i nie przypuszczałem, by mógł jechać
szybciej niż z prędkością szesnastu kilometrów na godzinę, co oznaczało, że będę
go mieć na karku za jakieś piętnaście minut.
Teraz już w pośpiechu zszedłem ze stoku. Elin czekała wciśnięta w rozpadlinę
skalną, wyskoczyła z niej jednak, kiedy ją zawołałem. Podbiegła
105
i rzuciła się na mnie, jakby chciała sprawdzić, czy wracam cały i zdrowy,
śmiejąc się przy tym i płacząc na przemian. Wyzwoliłem się z jej ramion mówiąc:
- Kennikin jest tuż za nami. Musimy jechać.
Ruszyłem jak szalony do land-rovera, trzymając ją za rękę. Wyszarpnęła mi się,
krzyczÄ…c:
- Dzbanek do kawy!
- Do diabła z nim!
Kobiety to dziwne stworzenia. Nie pora było myśleć teraz o gospodarstwie
domowym. Złapałem ją za rękę i pociągnąłem za sobą.
W pół minuty pózniej silnik pracował pełną parą, a my znów tłukliśmy się po
wyboistym szlaku. Jechaliśmy o wiele za szybko, by myśleć o wygodzie; przez cały
czas musiałem decydować, w które wyboje mogę w miarę bezpiecznie wjechać.
Decyzje, decyzje, nic, tylko te przeklęte decyzje! Gdybym dokonał złego wyboru,
groziłoby nam złamanie osi albo utknięcie w błocie, a to oznaczałoby koniec
wszystkiego.
Przez całą drogę do rzeki Tungnaa trzęsło nami jak diabli. Zwiększył się ruch
kołowy, jeśli można w tym przypadku użyć tego określenia. W pewnej chwili bowiem
minęliśmy samochód jadący z przeciwka, a był to pierwszy pojazd, jaki
spotkaliÅ›my na bezdrożach Óbyggdir. MiaÅ‚o to swoje zÅ‚e strony: Kennikin nie
omieszka zapytać kierowcy o naszego land-rovera. Czym innym było ściganie mnie
po rozległym pustkowiu bez dokładnej znajomości miejsca mojego pobytu, a czym
innym przeświadczenie, że znajduję się w zasięgu jego ręki. Ten psychologiczny
bodziec pobudzi pracę jego gruczołu nadnerczowego.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]