[ Pobierz całość w formacie PDF ]
których potrzebowała: lśniącą brokatem pannę młodą,
oszołomionych gości i prysznic ze spadających warzyw.
Daleko w dole jej publiczność zaśmiewała się, gdy
recytowała wersy o głupstwach miłości. Pózniej,
kontynuując podskakiwanie, odnalazła powolniejszy,
smutniejszy rytm drugiego wiersza:
Zachodni wietrze, kiedyż ty zawiejesz,
By wiosenne spaść mogły deszcze.
Chryste, gdybyż mój luby był w mych ramionach,
A ja w swoim łożu raz jeszcze!
Podskoczyła jeszcze dwa razy, a następnie zastygła na
końcu trampoliny, chwytając oddech. Nagle rozległy się
brawa. Udało jej się!
Kiedy owacje ucichły, pan McCardell powiedział:
Całkiem niezle co jak na niego było ogromną
pochwałą.
Dziękuję, sir odparła Ivy. Potem spróbowała się
odwrócić, żeby zejść.
Gdy zaczęła się obracać, kolana ugięły się pod nią, a
ona prędko zesztywniała. Nie patrz w dół .
Jednak musiała patrzeć, gdzie stawia stopy. Wzięła
głęboki wdech i spróbowała jeszcze raz.
Ivy, jakiś problem? spytał pan McCardell.
Ona się boi wody wypaliła Suzanne. I nie umie
pływać. W dole pod Ivy basen wydawał się kołysać, a jego
krawędzie się zacierały. Usiłowała skupić uwagę na desce.
Nie była w stanie. Woda wyskakiwała ku niej, gotowa ją
połknąć. Potem ustępowała, opadając w dół daleko, daleko
pod nią. Ivy zachwiała się. Jedno kolano ją zawiodło.
Och! rozszedł się echem okrzyk widzów.
Zawiodło ją drugie kolano i Ivy poślizgnęła się na
trampolinie. Przywarła do niej z desperacją kota. Zwisała,
na wpół na desce, na wpół poza nią.
Niech ktoś jej pomoże! zawołała Suzanne.
Aniele wody, Ivy modliła się w duchu. Aniele wody,
nie pozwól mi spaść. Pomóż mi ten jeden raz. Proszę,
aniele...
Po chwili Ivy poczuła poruszenie trampoliny.
Zadygotała. Dłonie Ivy były mokre i śliskie. Po prostu
spadnij, mówiła sama sobie. Zaufaj swojemu aniołowi.
Twój anioł nie pozwoli ci utonąć. Aniele wody, modliła się
po raz trzeci, lecz jej ramiona nie chciały puścić deski.
Trampolina nie przestawała wibrować. Dłonie Ivy
ześlizgiwały się.
Ivy.
Na dzwięk jego głosu odwróciła twarz, drapiąc sobie
policzek o deskę. Tristan wspiął się po drabinie i stał teraz
na drugim końcu trampoliny.
Wszystko będzie dobrze, Ivy.
Pózniej ruszył w jej stronę. Deska z włókna szklanego
uginała się pod jego ciężarem.
Nie! krzyknęła Ivy, rozpaczliwie przywierając do
deski. Nie uginaj jej. Proszę! Boję się.
Mogę ci pomóc. Zaufaj mi.
Bolały ją ramiona. W głowie miała pustkę, jej skóra
była zimna i mrowiła. Pod nią woda wirowała
otumaniająco.
Posłuchaj mnie, Ivy. Nie zdołasz się tak utrzymać.
Przeturlaj się troszkę na bok. Przeturlaj się, dobrze?
Uwolnij prawą rękę. No, dalej. Wiem, że potrafisz.
Ivy powoli przeniosła ciężar ciała. Przez chwilę
myślała, że sturla się z trampoliny. Jej uwolniona ręka
wymachiwała szaleńczo.
Udało ci się. Udało ci się powiedział.
Miał rację. Gdy już położyła obie dłonie płasko na
desce, mogła się lepiej uchwycić.
Teraz cal w górę. Podciągnij się cała na deskę.
Właśnie tak.
Jego głos był spokojny i pewny. Które kolano
preferujesz?
zapytał.
Spojrzała na niego pytająco.
Masz silniejsze prawe czy lewe kolano?
Uśmiechnął się do niej.
Uch, chyba prawe.
No to puść się prawą ręką. I podciągnij prawe kolano
do góry, pod siebie.
Tak zrobiła. Po chwili miała pod sobą oba kolana.
Teraz podczołgaj się do mnie.
Spojrzała w dół, na rozkołysaną wodę.
Chodz do mnie, Ivy.
Odległość wynosiła zaledwie osiem stóp a
wyglądała jak osiem mil. Ivy pomału posuwała się wzdłuż
trampoliny. Potem poczuła dłonie mocno chwytające ją za
oba ramiona. Tristan wstał, podciągając ją do góry, i
prędko okręcił. Ivy z ulgą odetchnęła, a jednocześnie całe
jej ciało jakby straciło sprężystość.
Okay, teraz jestem tuż za tobą. Będziemy stawiać po
jednym kroku. Jestem przy tobie. Zaczął schodzić po
drabince.
Będziemy stawiać po jednym kroku, Ivy powtórzyła
sobie po cichu.
Gdyby tylko jej nogi przestały się trząść. I wtedy
poczuła dłoń lekko spoczywającą na jej kostce,
naprowadzającą ją na metalowy szczebel poniżej. W końcu
stanęli razem na posadzce.
Pan McCardell odwrócił wzrok, wyraznie
zakłopotany.
Dziękuję cicho powiedziała Ivy do Tristana.
Potem popędziła do szatni, zanim Tristan albo inni
zdążyli zobaczyć jej łzy strachu.
Tego popołudnia na parkingu Suzanne próbowała
namówić Ivy, żeby pojechała z nią do domu Goldsteinów.
Dzięki, ale jestem zmęczona odpowiedziała Ivy.
Chyba powinnam iść... do domu. Dziwnie było myśleć o
posiadłości Bainesów jako o domu.
Cóż, może przedtem sobie trochę pojezdzimy?
zaproponowała Suzanne. Znam miejsce ze świetnym
cappuccino, gdzie nie przychodzą żadne dzieciaki, a
przynajmniej nikt z naszej szkoły. Tam możemy sobie
pogadać i nikt nam nie przeszkodzi.
Nie potrzebuję rozmowy, Suzanne. Nic mi nie jest.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]