[ Pobierz całość w formacie PDF ]
najwyrazniej w okresie zalotów. Samiczka skoczyła z końca cienkiej gałązki na sąsiednią,
znajdującą się w odległości jakichś dziesięciu stóp, samczyk poszedł w jej ślady, wydając przy
tym swój przenikliwy okrzyk czak... czak . Zbliżyłem się do drzewa i zobaczyłem, że bawią się
w chowanego wokół pnia. Były to urocze stworzenia: miały pomarańczowe łebki z wąską czarną
obwódką wokół małych uszu, górną część ich tułowia znaczyły zielonawe smugi, a po bokach
niewielkie białe cętki układały się w linię. Brzuszki miały pomarańczowożółte, tak samo jak
piersi. Ale nade wszystko zachwyciły mnie ich ogony z wierzchu w niewyrazne białe i czarne
paski, a od spodu jaskrawo pomarańczowoczerwone. Kiedy wiewiórki biegały po gałęzi, ogon
był zadarty w górę, ale gdy się zatrzymywały, opadał im na grzbiet, tak że koniec jego zwisał im
prawie na nos. Kiedy przez chwilę siedziały spokojnie, ogon poruszał się płynnie, a jego
pomarańczowa spodnia strona świeciła i drżała jak płomień świecy na wietrze. Przez pół godziny
obserwowałem, jak zwierzątka skaczą i gonią się wokół drzewa, balansując, kłaniając się sobie
nawzajem, a ich ogony tylko migały wśród zielonych liści. Doprawdy rzadko byłem świadkiem
tak uroczej zabawy dwojga zwierząt. Powoli przenosiły się z drzewa na drzewo, a ja szedłem za
nimi, cały czas trzymając przy oczach lornetkę. Nagle nieostrożnie nadepnąłem na patyk,
samczyk znów wydał okrzyk, ale nie tak łagodny i tkliwy jak poprzednio, lecz donośny,
ostrzegawczy. Natychmiast zniknęły i tylko lekki ruch liści wskazywał miejsce, gdzie przed
chwilą były. Szedłem dalej, rozmyślając nad tym, że szczęście bardzo mi dziś dopisało: w ciągu
kilku godzin widziałem serwala i dwie wiewiórki można powiedzieć rekordowy dzień.
Zapewne dlatego, że góra ta rzadko jest odwiedzana przez ludzi, zwierzęta nie były tak
płochliwe jak na nizinach. Poza tym dżungla była tu bardziej dostępna, przedzielona skałami
i łąkami, toteż łatwiej było zobaczyć zwierzęta i zbliżyć się do nich. Kiedy tak nad tym
rozmyślałem, usłyszałem nagle mrożący krew w żyłach krzyk, po którym nastąpiły wybuchy
strasznego wariackiego śmiechu, który, przetoczył się wśród drzew i wreszcie urwał ze
strasznym skowytem. Stałem jak sparaliżowany, włosy mi się zjeżyły ze strachu. Niejeden raz
słyszałem różne okropne dzwięki, ale czegoś takiego nigdy. Po kilku minutach zebrałem resztki
odwagi i skierowałem się w stronę, skąd dobiegały te straszne dzwięki. Nagle znów wybuchły:
przerażający rechot pomieszany z okropnymi krzykami, ale teraz znacznie dalej, wiedziałem
więc, że nie uda mi się sprawdzić, co to takiego. I wtedy nagle zrozumiałem: to była wieczorna
serenada stada szympansów. Często słyszałem śmiech i krzyki szympansów w niewoli, ale
nigdy, aż do tej chwili, nie słyszałem, żeby całe stado urządzało koncert w dżungli, gdzie ich
krzyki potęguje echo. Jestem pewien, że nawet ktoś, kto zna szympansy, nie wysłuchałby ich
wieczornej pieśni na zboczu N da Ali bez dreszczu lęku.
Po kilku dniach pobytu na N da Ali poznałem obyczaje tych małp. Wczesny ranek spędzały
wysoko, krzycząc i śmiejąc się wśród stromych skał, a w południe schodziły niżej do gęstej
dżungli, gdzie znajdowały schronienie przed słońcem; w tym czasie były prawie milczące.
Wieczorem przenosiły się na wielki stopień wokół zbocza góry, gdzie obozowaliśmy, i raczyły
nas długim wieczornym koncertem, zawsze szarpiącym nerwy. Kiedy zapadał zmrok, cichły, od
czasu do czasu tylko skomląc. Przemieszczały się z wielką regularnością tak, że nasłuchując,
w jakiej części dżungli przebywają, można było prawie dokładnie określić godzinę.
Po powrocie do obozu dowiedziałem się że łowca ptaków schwytał dwa pierwsze okazy.
Jeden był to rudzik leśny, niezbyt ciekawy nabytek, ponieważ John miał ich mnóstwo, drugi
jasnobrunatny mały ptaszek z plamkami na piersi, bardzo podobny do angielskiego drozda. Był
tak mało ciekawy, że już zamierzałem go wypuścić, kiedy pomyślałem, że jednak poślę go
Johnowi, niech go sobie obejrzy. Zapakowałem więc oba ptaki i posłałem gońca do Bakebe,
nakazując mu, żeby wrócił wczesnym rankiem następnego dnia.
Wrócił nazajutrz dokładnie w porze mojej porannej herbaty, przynosząc mi kartkę od Johna.
Wynikało z niej, że mały jasnobrunatny ptaszek, jeden z gatunków drozdów, jest wielką
rzadkością i będzie ozdobą naszej kolekcji. Mój towarzysz błagał, żebym ich zdobył jak
najwięcej. Kiedy sobie przypomniałem, jak bliski byłem wypuszczenia ptaka, który, jak się
okazało, nosił wspaniałą nazwę Geokichla camerunensis, zrobiło mi się zimno. Natychmiast
wezwałem łowcę ptaków i poinformowałem go, że dostanie ekstra zapłatę za każdego drozda
z tego gatunku, jakiego przyniesie.
Masa myśli o tym ptaku czerwonym na przodzie? spytał.
Nie, nie o tym, który miał znaczek na przodzie.
Ale przecież masa mi powiedział, że go nie chce więcej powiedział z pretensją łowca
ptaków.
Tak, wiem. Ale teraz chcę... dużo, dużo, słyszysz?
Słyszę, sah odparł zdumiony chłopak i odszedł, rozmyślając o dziwnych obyczajach
[ Pobierz całość w formacie PDF ]