[ Pobierz całość w formacie PDF ]
chwilę nieruchomo, przyglądając się bacznie otoczeniu. Uprzytomniłem sobie, gdzie się znaj-
duję, a jednocześnie ogarnęło mnie uczucie, że coś tu jest absolutnie nie w porządku. Ale co?
Trudno to wrażenie przekazać, ale pewne cechy charakterystyczne pokoju, ścian, mebli
zdawały się występować bardziej intensywnie. To, co było i w nim groteskowe, stawało się
jeszcze bardziej groteskowe, a mniej realne. Rzeczy materialne rzadko głoszą swą własną
zniszczalność, przypisywaną im przez fizyków. Teraz zaś każdy przedmiot w pobliżu mówił
o własnym przemijaniu.
Nagle przeszył mnie zimny dreszcz, jakbym niespodzianie dotknął lodu. Pomyślałem
i myśl ta nie dała się zwalczyć że takim właśnie musiałby się wydać pokój pana Champ-
neysa człowiekowi czymś przerażonemu. Może to brzmi j niedorzecznie, ale tak było. Ja sam
nie bałem się wcale, jak dotychczas nie miałem czego, a jednak wszystko dookoła widziałem
przez pryzmat tego stanu świadomości, który choć całkowicie nie uzasadniony, trwał. Gdyby
mój umysł, że tak to określę, oparł się na świadectwie zmysłów, stałbym się bezbronny jak
ofiara narkotyku lub straszliwej zmory nocnej. Siedziałem, sztywny i zlodowaciały, ze wzro-
kiem wbitym w drzwi.
I wtedy usłyszałem gwar głosów, chaotyczny, stłumiony oddaleniem. W owej chwili,
przyznaję, oblał mnie zimny pot. Skradając się jak kot stanąłem na podłodze i włożyłem
resztę ubrania, a na wierzch kwiecisty szlafrok, który wisiał na drzwiach. W tym stroju byłem
wprawdzie przebrany, ale mogłem działać. Potrzebowałem aż pół minuty, żeby przekręcić
klucz w zamku. Ostrożny posuwa się wolno jak żółw.
Drżałem lekko, ale może sprawiało to zimno majowego ranka. Głosy brzmiały teraz
wyraznie. Zdawało, mi się, że jeden z nich należy do pana Blooma. Wszystkie cechowało po-
dobieństwo, i to tak wielkie, iż pomyślałem, że pewno podsłuchuję pana Blooma rozmawiają-
cego z samym sobą. Głosy napływały z górnego piętra, mój korytarz był cichy jak opuszczo-
na scena po zgaszeniu świateł.
Nasłuchiwałem, ale nie mogłem odróżnić słów. Rozmowa urwała się nagle. Dał się
słyszeć głuchy stuk w drugim końcu domu, a potem, nad moją głową, odgłos, jak gdyby ktoś
szedł w tym kierunku ciężkim, niezręcznym, ale szybkim krokiem. Bezczynność denerwuje, a
jednak się wahałem lękając się ponownego spotkania z panem Bloomem (zwłaszcza jeśli nie
był sam). Musiałem jednak podjąć to niegrozne ryzyko, nie było na to rady. Na palcach prze-
szedłem korytarz i zajrzałem do jego gabinetu.
Zasłony w przeciwległym końcu pokoju były rozsunięte. Na podłodze leżał gruby
turecki dywan; przeszedłem po nim i spojrzałem w głąb. Panowała tu większa ciemność niż w
moim pokoju i rzuciwszy pierwszy raz okiem nie dostrzegłem nic osobliwego, tylko sofę w
pobliżu, przykrytą do połowy kocem, i stojącą obok znaną mi parę butów. Na pewno te same
dziwaczne, wspaniałe buty! Puste, tak jak puste mogą być tylko buty, przycupnęły obok sie-
bie niczym żywe istoty, i to bynajmniej nie pozbawione mowy, chociaż milczące. A na okrąg-
łym stoliku, przyciągniętym do wezgłowia sofy, znajdowały się różnorodne przedmioty,
wyjęte zapewne z kieszeni pana Blooma: stary złoty zegarek i stara gwinea, portfel, notes,
piórnik, przybrudzony odłamek jakiejś rzezby z kości słoniowej, staroświecka srebrna wyka-
łaczka, parę kopert na depesze, pęk kluczy, stosik monet. Widzę je wyraznie, ale jeszcze
wyrazniej widzę pojedynczy kluczyk yale, kumający się ze starą gwineą! Nie wiem, dlaczego
pan Bloom opróżniał kieszenie, pewno miał ten zwyczaj od dzieciństwa. Jego czarna bonżur-
ka leżała przewieszona przez krzesło, innych części garderoby nie spostrzegłem. Co prawda i
nie szukałem.
Jedynie ważny był kluczyk. Nie istnieją, zdaje się, granice ludzkiej głupoty. Wcale mi
nie przyszło na myśl, że to pan Bloom może być sprawcą jego zniknięcia. Przysunąłem się
[ Pobierz całość w formacie PDF ]