[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Hau, hau, hauuuuu... . Ale drapieżniki były mądrzejsze i po chwili rozlegało się beczenie
owiec wleczonych ku wąwozom. Owce ważyły niewiele, a to ułatwiało jak nigdy dotąd takie
porwania. Nazajutrz ludzie liczyli, ile par zostało w zagrodzie, i przeklinali, z rozpaczą w sercu.
Trzeba było na noc chodzić do owczarni i spać przy bydle.
Kiedy wzmożona czujność pastuchów sprawiła, że dzikie bestie - nasyciwszy się już zresztą
- przestały nachodzić wieś, noce stały się śmiertelnie ciche. Słychać było tylko wściekły świst
wiatru wśród usychających liści eukaliptusów. I, bardzo rzadko, wycie psa. Długie, ostre,
świdrujące. To któryś z potomków dawnych psów leśnych opłakiwał pożegnanie ze swoją rasą.
* * *
Któregoś wieczora Indianie i cholos otoczyli jak stado kondorów dwór na hacjendzie. Simon
Robles też tam był. Cóż za twarze zobaczył, i jak zmienione! I on sam też się zmienił! To ma być
Santos Rosas? A tamten to Claudio Perez? A tam dalej Guille Agreda? A wszyscy pozostali to ci
sami, których niegdyś widział przy orce, przy wykopkach lub młócce, z którymi bratał się w porze
odpoczynku, wokół ogromnego stogu pszenicy, z chroboczącą tykwą w ręku i z gębą pełną
słodkiej koki? Wielu z nich zapewne słuchało jego opowieści. Wielu tańczyło, gdy grał na flecie i
bębenku. Była wtedy na ich twarzach radość świeżo zasianych pól, blask słońca w rozbawionych
oczach, a w krzepkich brązowych ciałach giętkość i wesele muzycznych rytmów. Teraz są
zupełnie inni. W ciągu tego długiego okresu, który stał się jednym pasmem cierpień, wykrzywiły
się im usta, zapadły policzki, przyćmiły oczy, zmierzwiły włosy. Byli przygarbieni, jakby nie
mogli udzwignąć ciężaru własnego poncza.
Po dłuższym oczekiwaniu wyszedł z domu don Cipriano razem z don Romulem spytać,
czego chcą. Obaj mieli rewolwery za pasem. Podniósł się gwar:
- Panie dziedzicu, przychodzimy prosić opieki...
- Wysłuchajże nas, panoczku...
- Już nam przyjdzie pomrzeć, jaśnie panie...
- Panie dziedzicu... jaśnie panie... panoczku...
Don Cipriano próbował zaprowadzić porządek i przyjąwszy władczą postawę powiedział:
- Mówcie po kolei.
- Dziedzicu, panoczku - krzyknął jakiś Indianin, tak niski, że nie było go widać w tłumie -
dajcież mi cokolwiek, a to już nic nie mam; żona mi umiera, jaśnie panie...
- Dajcie co do jedzenia, dziedzicu - jęknął drugi.
Don Romulo wtrącił mocnym głosem:
- Po kolei mówić, po kolei... A don Cipriano:
- Ludzi z Huaira już uprzedzałem. yle wam teraz, skarżycie się? To wracajcie do Huaira! A
tutejsi niech biją swoje krowy, konie, osły, owce... Ja nic nie mam... Jeden z tych z Huaira odparł:
- Jużeśmy tam byli, panie dziedzicu. I don Juvencio tak nam powiedział: Wróciliście? Ano
to mi podziękujcie, że was nie wytłukę jak te psy... Precz mi stąd. A zresztą, tam ludzie też
umierają. No to co mamy robić? Wspomóż nas, jaśnie panie... Jak przyjdzie czas, to odpracujemy.
Macie nasze ręce do pracy, panie dziedzicu...
Mówił płaczliwie, zbolałym głosem. Kiedy umilkł, don Cipriano też stał bez słowa, a cała ta
barwna zbieranina poncz i rozkudłanych głów tkwiła nieruchomo na miejscu. Po czym jakiś cholo
zaprotestował:
- Tutaj też są tacy, co nic nie mają. Nic, panie dziedzicu... Co mamy zabijać? %7łeby tak choć
trochę jęczmienia, panoczku...
Don Cipriano pomyślał o tym, jak ogromna musiałaby być jego pomoc, i rzekł stanowczo:
- Nie mam jęczmienia... a jak dam coś jednemu, to zaraz zechcą wszyscy i nie nastarczę...
Nikt nic nie dostanie...
Chór płaczliwych głosów nie przestawał błagać:
- Panie dziedzicu, ulitujcież się nad nami...
- Zmiłujcie się, panie.
Jeden z Indian składając ręce prosił don Cipriana o ulgi przy pogrzebach.
- Jaśnie panie, a to żeby choć nie brali od nas opłaty albo co opuścili za pochówek... Nie
mamy gdzie chować nieboszczyków. Jak ich pogrzebiemy w polu, to duszyczki będą cierpieć po
śmierci...
- A co ja tu mam do gadania? - odparł wyniośle don Cipriano. - To sprawy kościoła. Nie
mogę się w to mieszać...
- Ale panie dziedzicu...
- Rozejdzcie się, nie mam czasu; nic nie mogę zrobić - zakończył don Cipriano.
- Rozejdzcie się - powtórzył don Romulo. Głos Simona Roblesa zabrzmiał chrapliwie i
mocno:
- Jak to nic nie ma, jaśnie panie? Dworskie muły i konie żrą owies. A czy człowiek nie wart
więcej niż zwierzę? A dworskich krów też sporo, niekiepskie stado, panie dziedzicu. Dobrze, że
się pasą, że nikt ich nie kradnie... Ale teraz przyszedł taki czas, że trza zabijać bydło, żeby ludzie
mieli co zjeść. Gorzej nam niż psom... Jesteśmy sami jak te głodne psy... Ja jeszcze, Bogu
dziękować, mam coś niecoś, ale inni biedacy, ci z Huaira, co to po polach chodzą i szukają, a
płaczą, a proszą... i nigdzie nic nie znajdują... nawet ukraść nie mogą. Mamy żony i dzieci. Niech
pan dziedzic pomyśli o swoich dzieciach... Dla swojej żony i dzieci zrób to, panie. Jeśli masz
serce, to się użal nad nami. A jeśli masz myśleć o ludzkich prawach, to pomyśl, panie... To nasza
praca, nasze życie te twoje pola, cośmy je zaorali i obsiali, a potem wszystko z nich zebrali,
wszystko, co teraz je pan dziedzic i jego bydlątka... Daj nam, panie, z tego cośkolwiek, choćby
tym najbardziej potrzebującym. Nie wyganiaj nas, jak te głodne psy...
Simon Robles zamilkł, a peoni poczuli, że mówił za wszystkich i to, co im wszystkim leżało
na sercach. Patrzyli na dziedzica czekając odpowiedzi, a spodziewali się, że będzie to odpowiedz
po ich myśli, bo przecież sprawa była jasna jak słońce. On jednak obrzucił ich szybkim
spojrzeniem, po czym zwrócił się do Simona:
[ Pobierz całość w formacie PDF ]