[ Pobierz całość w formacie PDF ]
miejsca, tak jak żadne inne miejsce nie pasowałoby do tego określenia. Mogło się wydawać, że poeta
stworzył ową frazę ujrzawszy ten właśnie region. Rozejrzawszy się dokoła pomyślałem, że wszystko chyba
tutaj strawił ogień; ale dlaczego nic nowego nie wyrosło na owych pięciu akrach szarego pustkowia
rozciągającego się pod gołym niebem, które pośród tych lasów i pól wyglądało jak spalone jakimś kwasem?
Sięgało ono daleko na północ wzdłuż dawnej drogi, ale wdzierało się też i na drugą jej stronę. Ogarnęła mnie
dziwna niechęć na samą myśl, że mam tam pójść, ale przecież musiałem, bo tego wymagała moja misja. Na
całej tej rozległej przestrzeni nie było żadnej roślinności, jedynie miałki szary pył czy popiół, którego chyba
jeszcze nigdy nie tknął wiatr. Pobliskie drzewa były schorzałe i karłowate, a wiele uschłych pni sterczało w
górę albo leżało murszejąc na brzegu tego pustkowia. Kiedy przechodziłem obok nich w pośpiechu,
zauważyłem po prawej stronie rumowisko cegieł i kamieni, pozostałość po starym kominie i piwnicy, a także
ziejącą czernią otchłań porzuconej studni, z której unosiły się stęchłe opary, tworząc w promieniach słońca
najdziwniejsze kształty. Nawet długie, mroczne lesiste urwisko wznoszące się za tym pustkowiem wydawało
się przez kontrast bardzo przyjemne; przestały mnie już teraz zdumiewać bojazliwe szepty mieszkańców
Arkham. W pobliżu nie było żadnego domostwa ani nawet ruin; i dawnymi czasy to miejsce chyba też
musiało być bezludne i odosobnione. O zmierzchu, drżąc przed powtórnym przemierzaniem tego
złowieszczego miejsca, wróciłem do miasta już okrężną drogą, skręcającą na południe. Marzyłem skrycie,
aby na niebie pojawiły się chmury, gdyż dziwny lęk wdarł się do mej duszy z powodu rozciągającej się nade
mną głębokiej próżni nieba.
Wieczorem pytałem różnych starych ludzi w Arkham o przeklęte wrzosowisko, a także, co znaczy
określenie "dziwne dni", które tak wielu spośród nich niejasno wymieniało. Nie otrzymałem jednak jasnej
odpowiedzi poza tym, że tajemnica wcale nie jest tak dawna, jak sobie wyobrażałem. Nie wiązało się to z
jakąś starą legendą, ale z czymś, co miało miejsce jeszcze za życia tych, z którymi rozmawiałem. Zdarzyło
się to w latach osiemdziesiątych, kiedy to pewna rodzina zniknęła czy też została zamordowana. Ludzie, z
którymi rozmawiałem, nie byli co do tego zgodni, a ponieważ wszyscy mi doradzali, abym nie zwracał uwagi
na szalone opowieści starego Ammiego Pierce'a, odnalazłem go nazajutrz rano, dowiedziawszy się, że
mieszka samotnie w wiekowej, rozpadającej się chacie, na skraju leśnej gęstwiny. Była to bardzo stara
chata, z której zaczynała się już dobywać woń rozkładu, tak charakterystyczna dla zaniedbanych domów.
Tylko natarczywym pukaniem mogłem wyciągnąć z łóżka tego starca, a kiedy doczłapał się zalękniony do
drzwi, najwyrazniej nie był ucieszony moją wizytą. Nie był tak słaby, jak myślałem, ale oczy dziwnie mu się
zapadły, a niedbały ubiór i biała broda nadawały mu wygląd człowieka steranego życiem i posępnego.
Nie wiedziałem, w jaki sposób najlepiej byłoby go nakłonić rozmowy, stworzyłem więc pozory interesu;
zwierzyłem mu się z mojej inspekcji terenu i zadałem mu kilka mało znaczących pytań odnośnie okolicy. Miał
żywszy umysł i był o wiele bardziej inteligentny, niż przypuszczałem, a nim się spostrzegłem, pojął równie
dużo, jak każdy człowiek, z którym zdarzyło mi się rozmawiać w Arkham. Był całkiem inny niż ci wszyscy
wieśniacy, jakich poznałem na wydzielonych obszarach, przeznaczonych pod zbiornik wodny. Nie
protestował z powodu zniszczenia wielu mil starych lasów i farm, choć zapewne protestowałby, gdyby jego
dom znajdował się na terenie przyszłego jeziora. Znać po nim tylko było, że doznał ulgi; ulgi z powodu lasu,
jaki miał spotkać prastare mroczne doliny, po których wędrował przez całe życia. Wolał, żeby zalała je woda
- żeby było zalała je zaraz po tych dziwnych dniach. Jego ochrypły głos przycichł, pochylił się cały do przodu,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]