[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Sheelagh, Carl za pomocą zbroi odbywał podróże do wszystkich zakątków Ziemi. Spokojne
miasta, geometryczna siatka pól i harmonia, w jakiej żyli ludzie, wprawiały go w zdumienie.
%7łycie na Ziemi bliskie było utopii, tak więc Carl wciąż trapiony obawami o los Evoe i
strachem przed inwazją zótli czuł się kimś nie na swoim miejscu, a nawet niebezpiecznym dla
tego świata. Wcześniej już postanowił, że gdyby potwierdziło się jego przekonanie o śmierci
Evoe, on także nie będzie chciał żyć ani chwili dłużej. Brzmiało to idiotycznie, ale czuł, że to
najodpowiedniejsze rozwiązanie. Tak więc, gdy Zeke oznajmił mu, że jego ukochana żyje,
serce żywiej mu zabiło.
Na twarzy Zeke'a malowało się ogromne zmęczenie, jednakże jego trzezwy wzrok miał w
sobie tyle mocy co filiżanka czarnej kawy.
- Skończyły się halucynacje - ogłosił. - Znowu mam lynkosny& ale dopiero teraz wiem, że
to są lynkosny.
172
- A co z koszmarami?
- Zeszłej nocy ponownie byłem w Wietnamie. Zanim znalazłem się w Galgul. Wciąż nie
mam pojęcia, jak to się stało. To coś w rodzaju inercyjnego& & rezonansu - dokończył Carl
razem z nim. - Wiem, o co chodzi. Co widziałeś w Galgul?
- Ruiny. Wzlotory są tak zawalone osmalonymi resztkami, że można spokojnie chodzić po
nich, jak po chodnikach. W jednej z na wpół wypatroszonych kuł zótle mają swoją spiżarnię z
zapasami, do której można bez trudu zajrzeć przez ogromny wyłom. Widziałem tam kilka
warstw ludzkich ciał poukładanych w stosy, przy czym każde ciało znajdowało się w osobnej
przezroczystej łupinie. To wszystko żywi, choć uśpieni ludzie, z których zótle wcześniej czy
pózniej wydoją ból. Wśród nich jest Evoe. Rozpoznałem ją od razu: włoski jak u fauna,
nakrapiane oczy i te zapadnięte policzki jak u kota.
Carl spojrzał w sufit i wydał z siebie entuzjastyczne wycie, wyrzucając w górę ramiona.
- Nie podniecaj się tak - ostrzegł go Zeke, kiedy Carl ucichł wreszcie i skierował ku
przyjacielowi twarz poczerwieniałą i promieniejącą radością. - Musi minąć jeszcze trochę
czasu, zanim będziemy mogli przelynkować się do Zfjata.
- ZeeZee, ty przywróciłeś sens mojemu życiu.
Zeke spojrzał na niego smutno.
- Lepiej posłuchaj dalszych wieści - po czym opowiedział mu o tym, że Skrajanie
przekazali zotlom zbroję z lancą świetlną.
- Chyba wiesz, że to właśnie na ciebie pajęczaki szykują się z tą zbroją.
Carl poczuł, że jego serce staje się ciężkie jak odważnik.
- Może zdołamy stąd uciec, zanim się pojawią.
Jego nadzieja zetlała jednak pod surowym spojrzeniem Zeke'a. Z obciętymi włosami i bez
brody Zeke wyglądał niczym posępny mnich.
- Nie zdołasz im uciec - odezwał się głosem, w którym nie było cienia wątpliwości. - Ale
nie musisz się ich bać. To nie ty obróciłeś w gruzy ponad połowę Galgul. Dokonała tego
twoja zbroja. Niech ona cię teraz ochroni.
Carl obrócił się i przeciągnął dłońmi po włosach. Ten gest na ogół dodawał mu otuchy,
gdyż przypominał, że został stwo173 rzony na nowo, że żył zupełnie nowym życiem. Ale
teraz czuł się osaczony. Podszedł do wysokiego, rozsuwanego, zachodniego okna, z którego
rozciągał się widok na rzekę Hudson, i otworzył je. Zimowe powietrze oczyściło mu zatoki.
Ciemne niebo wydawało się puste w miejscu, na które zbroja skierowała jego wzrok. Lynk
łączący jego lancę ze Zfjatem widać było w otaczającej go przestrzeni, a także w znacznie
szerszej strefie prawdopodobieństwa rozciągającej się prawie na dwa kilometry ponad jego
głową. Był nachylony pod kątem dwudziestu sześciu stopni w stronę północnego bieguna
magnetycznego.
Rozmiary otaczającego go korytarza lynkowego umożliwiały przedostanie się na Ziemię
jedynie organizmom wielkości człowieka, takim jak na przykład krwiożuki, które jego lanca
mogła z łatwością unicestwić, gdyby tylko się pojawiły. Skokowce i igłoślizgi przybyłyby w
jakieś miejsce znajdujące się ponad nim, tak aby mogły szybko rozwinąć szyk, unikając ognia
z jego lancy, dopóki nie ściągną przez lynk własnej zbroi. Zbroja Carla nie wiedziała, czy
mogłaby dorównać zbroi będącej aktualnie w posiadaniu zótli.
Wiatr zmienił kierunek i powietrze zapachniało płonącymi liśćmi. Nowe uczucie wśliznęło
się pomiędzy strach i entuzjazm, nieuchwytne jak wiersz oczekujący na wyrażenie słowami.
Mroczna fascynacja.
- Cholera, Zeke - powiedział wolno Carl. - Wszystko jest takie dziwne.
- Zawsze było dziwne - potwierdził Zeke - tylko teraz stało się na tyle niezwykłe, że
potrafisz to dostrzec. - Usiadł na sofie. Jedną dłonią próbował się pogładzić po nieistniejącej
już brodzie, dopóki palce nie namacały gładko wygolonej skóry.
Spojrzał na Carla zasępiony jak Mojżesz. - Carl, muszę z tobą pomówić.
Carl odwrócił się do niego, przerywając swoje podokienne olśnienie. Zeke nigdy nie
wydawał się tak spokojny jak teraz, a jego zrównoważone spojrzenie kazało Carlowi podejść
bliżej.
- Cóż więcej możesz mi powiedzieć? - zapytał, siadając na pluszowym krześle przy sofie.
- Czy słyszałeś kiedykolwiek o Egilu Skaldagrimsonie? - spytał Zeke.
- To któryś z twoich wujków?
174
- To najoryginalniejszy poeta dawnej Islandii - poinformował go Zeke. - Ale w czasach
kiedy żył, bardziej znano go jako berserka - krwawego rębajłę. Pewnego dnia u schyłku życia,
kiedy już zdobył sobie respekt wśród swoich ludzi jako budzący trwogę wojownik, poeta i
autokrata, udał się na przechadzkę.
Przechodząc koło jednego ze swych ludzi, który właśnie schylał się, by zawiązać rzemień u
sandała, Egil szybko wyciągnął z pochwy miecz i - ciach! - odrąbał mężczyznie głowę.
Pytany o przyczynę, dla jakiej uśmiercił tamtego człowieka, wypowiedział te pamiętne słowa:
"On przecież tak ładnie ustawił się do ciosu!".
Carl uważniej przyjrzał się przyjacielowi, aby przekonać się czy czasami właśnie nie
przeżywa jednego ze swoich słynnych "przypływów". Ale nieruchoma twarz Zeke'a była
skupiona jak oblicze Buddy.
- W porządku. I co z tego?
- Ty jesteś jak ten żołnierz Egila - odparł Zeke. - Zajmujesz się bezsensownym
wyskrobywaniem brudu spomiędzy palców u nóg. Nosisz ze sobą miecz, ale nie ma w tobie
ducha miecza.
- Chyba nie kapuję, o co ci chodzi, stary - wyznał Carl urażonym głosem. - Jeśli obawiasz
się, że dam się zaskoczyć zotlom, to spokojna głowa - mój imp zawsze uruchamia sygnał
ostrzegawczy.
- Wróg, którego się obawiam, to ty sam. Cały czas znajdujesz się w jakimś transie.
- Ja? - Carl nie mógł wyjść z podziwu. - Dziś jest pierwszy dzień od mojego powrotu, kiedy
mam okazję widzieć twoje oczy niezasnute mgłą.
- Jasne, ja zostałem chemicznie starty na miazgę, Ale ty zostałeś zadamizowany. Wynika z
tego, że powinieneś być wcieleniem doskonałości.
- Nawet się do takiego stanu nie zbliżyłem.
- To pewne. Ale w oczach urga jesteś kimś doskonałym.
Doskonałym chłopcem na posyłki. Zostałeś wpisany w jego strategię, kolego. Dał ci moc,
ale wykastrował twoją wolę, żeby nie psuła mu szyków.
- Zamknij się Zeke, dobrze? - Carl zagłębił się w fotelu. - Caitlin chce ocalić moją duszę,
Sheelagh chce zaciągnąć mnie do łóżka, a ty uważasz, że jestem bezwolnym zombi.
175
- Nie, nie zombi. Jesteś zwykłym lunatykiem. - Krzaczaste brwi Zeke'a uniosły się lekko. -
[ Pobierz całość w formacie PDF ]