[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pozdrowił nieogolo¬nego, młodego gondoliera, który przepływał akurat tamtędy, jak prawie każdego
ranka, śpiewając swoją smutną, piękną gondolierską pieśo.
-
Czes'd Claudio! - zawołał Charlie!
oczy.
-
-
Nie za dobrze - zawołał cicho.
Jak to, nie za dobrze? - odparł Claudio, też ściszając głos.
Charlie machnął szybko ręką, a gondolier podprowadził swoją lśniącą,
czarną łódź pod sam mur pałacu. Potem przeszedł na dziób, bliżej Char¬liego, jednocześnie bawiąc się
liną.
-
Wysłałeś list do króla Borysa? - syknął Charlie.
-
Oczywiście - odpowiedział cicho Claudio. - Nie dostałeś odpowie¬
dzi? Poczta wolno działa...
-
Nie mogę czekad! - wyrzucił z siebie chłopiec. - Król Borys obiecał
pomóc mi przewieźd lwy do Afryki, a teraz Edward mówi, że musimy
przenieśd się do Pałacu Doży, a...
Gondolier obejrzał się. Chyba zauważył, że Charlie przywitał się z nim inaczej niż zwykle, bo podpłynął
łodzią trochę bliżej.
-
Jak się masz? - zawołał.
Charłie zaczekał, aż się zbliży. Teraz albo nigdy. Czy mu ufał? Musiał. Przygryzł wargę i spojrzał Claudio w
-
Po co?
-
Do Pałacu Doży! - wykrzyknął Claudio, po czym się pohamował. -
Nie wiem! - powiedział Charlie. - W tym cały problem... Chcemy
tylko jak najszybciej ruszyd w drogę, ale Edward przywiózł te skrzydła,
i chyba...
-
Skrzydła! - powtórzył Claudio.
-
Dla lwów... dla Primo. Chce go przebrad za lwa świętego Marka
i zawieźd do doży... Chce sfałszowad cud, tak jak nam opowiadałeś...
Claudio wyglądał na wstrząśniętego.
-
Daje lwa świętego Marka temu głupiemu, chciwemu, złośliwemu...
-
Opamiętał się nagle i obejrzał przez ramię, żeby sprawdzid, czy nikt go
nie słucha. - Charlie - powiedział. - To straszne.
-
Ale Primo nie jest lwem świętego Marka... - zdziwił się Charlie.
-
To nie ma znaczenia - przerwał mu Claudio. - Posłuchaj. - Ściszył
głos i zaczął bardzo szybko mówid: - Doża to zły człowiek... Jest tak
ważny i wielki, że zapomina o swojej pracy, czyli o kierowaniu mia¬
stem tak, żeby dobrze się w nim żyło. Nie obchodzą go ludzie. Wydaje
wszystkie pieniądze na siebie, kiedy wali się szpital. Zmienia prawo,
nie pytając nikogo o zdanie, a kiedy ludzie protestują, wysyła swoich
policjantów, żeby ich aresztowali. Ma na własnośd wszystkie gazety
i telewizję i każe im cały czas powtarzad, jaki jest wspaniały. Wydał
nawet prawo zabraniające robienia nieprzyzwoitych gestów w stronę
jego łodzi - bo za każdym razem, kiedy wypływał z pałacu, ludzie nie
żałowali mu ich. Bo wszyscy go nienawidzą. Nienawidzą. Dopiero co,
przedwczoraj...
Claudio się powstrzymał. Twarz miał zaciętą.
-
Och - powiedział Charlie. Teraz dopiero naprawdę nie miał ochoty
trafid do pałacu tego typa.
-
Jeśli dostanie lwy w swoje ręce - mruknął Claudio i pokręcił głową
-
nic dobrego z tego nie wyniknie. Ani dla lwów, ani dla Wenecji.
-
A więc nam pomożesz? - spytał Charlie.
Claudio zacisnął usta i zamyślił się.
-
To ty pomożesz nam, chłopcze lwie - powiedział w koocu. - Mam
pomysł.
Wziął głęboki oddech i Charlie zrozumiał, że Claudio też podejmuje ważną decyzję.
Gondolier popatrzył na niego surowo.
-
Czy jesteś dzielny, Charlie?
Chłopiec aż się wyprostował.
-
Tak - odparł spokojnie.
-
W takim razie porozmawiamy znów dzisiaj po południu - powie¬
dział Claudio. - Nadszedł czas. Tak. Porozmawiamy.
I odpłynął, machnąwszy wiosłem i wzburzywszy wodę pod łodzią. Jej, pomyślał Charlie. W co znów ich
wszystkich wpakował?
Daleko stamtąd, w małym mieście na Barbary Coast w Maroku, ktoś inny patrzył na łódź. Na
zacienionym tarasie kawiarni, przy placu wy¬chodzącym na port, siedział mężczyzna w burnusie, z
odrzuconym na ramiona kapturem, bo dzieo był przyjemny. Przypominał trochę mnicha na wychodnym,
ale jego myśli były dalekie od pobożności. Pił słodką, bardzo dobrą kawę z małej filiżanki, a obok niej na
stoliku postawił szklan¬kę wody, zmieszanej z kilkoma kroplami czegoś.
Na pewno przypłyną łodzią, myślał.
Wyraz twarzy miał trochę senny.
Przypłyną łodzią, a ja ich dopadnę.
Siedział tak od wielu dni i myślał tylko o tym.
Po jakiejś godzinie przysiadł się do niego inny mężczyzna, ciemno-skóry i żylasty, o nieco wiejskim
wyglądzie. Na plecach miał skórzaną torbę z nieprzyjemnie wyglądającymi narzędziami: długim,
rozwidlo¬nym prętem, dobrym do przytrzymywania czegoś za szyję; mały, szary pistolet do
wystrzeliwania strzałek; same strzałki, długie, paskudne i za¬wierające narkotyk, który - kiedy przebijały
skórę - usypiał trafione zwierzę; a także liny, łaocuchy i wielki bicz.
Obaj chwilę rozmawiali, uśmiechając się lekko i zgadzając się ze sobą. Senny człowiek - tak, to był
Maccomo - dał wieśniakowi trochę pienię¬dzy.
Na koniec wymienili uścisk dłoni, przyciskając sobie nawzajem pięści do serca. Zawarli umowę.
Za nimi, na nachylonej do ziemi gałęzi małego, zdobiącego taras drze¬wa, siedział mały kameleon.
Obserwował mężczyznę, który patrzył na łodzie, i drugiego, z torbą. Był zielony jak liście, wśród których
się scho¬wał, cichy jak gałąź, którą ściskał czteropalczastymi łapami, i skryty jak
ludzie, których obserwował. Obracał oczami, jednym na wschód, dru¬gim na zachód. Na imię miał Ninu.
Widział wszystko, a jego nie widział nikt.
Claudio miał rację co do wielkopaoskości doży. Kiedy spotkali się po południu, wyjas'nił Charliemu
dokładnie, na czym ona polegała.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]