[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Tak, Mae. Bryan, wez tacę z herbatą i przenieśmy się na zewnątrz. Jest za ładnie,
żeby siedzieć w domu.
Julia z mężem i dzieckiem wyszli pierwsi, Bryan z Morgan za nimi. Na patio stał
przygotowany stół z kutego żelaza, na wygiętych nóżkach. Dookoła rosły krzewy i
kwiaty. Z jednej kwiecistej oazy do drugiej, a także do sporych rozmiarów basenu, pro-
R
L
T
wadziły kamienne ścieżki. Za basenem stał domek dla gości, w którym mieszkał obecnie
Bryan.
- Macie przepiękny dom, ale ten ogród... - Morgan wskazała ręką na wspaniałą
zieleń - po prostu zapiera dech.
- Dziękuję. Szkoda, że nie widziałaś kwiatów w rozkwicie. - Julia popatrzyła z
pretensją na syna.
- Zobaczy w przyszłym roku.
- Tak, koniecznie. Znasz się na roślinach, Morgan? - spytała Julia. - Na uprawie
ogrodu?
- Niestety. W Wisconsin mieszkałam w kamienicy. Któregoś lata próbowałam ho-
dować na balkonie pelargonie, ale dotrwały jedynie do końca czerwca.
- Też mi rośliny padały, zanim się w końcu nauczyłam, co i jak. - Kobieta przeło-
żyła dziecko z jednej ręki na drugą.
- Jak chcesz, mogę go zabrać - zaproponowała Morgan. - Niby jest mały, ale po
paru minutach robi się strasznie ciężki.
- Och, nie. Nie oddam go. - Julia roześmiała się.
- Chyba będziesz musiała mi go siłą odebrać. Posłuchaj, kochanie, jeśli kiedyś bę-
dziesz chciała mieć wolny wieczór, żeby wyjść z przyjaciółmi albo poleżeć do góry
brzuchem, z przyjemnością się Brice'em zaopiekuję.
- Dziękuję, to miło z twojej strony.
- Bez przesady. Jako babcia zamierzam go rozpieszczać. Dobrze, mały?
Popatrzyła z powagą na wnuka. Ten, gaworząc wesoło, udzielił jej odpowiedzi.
Obserwując tę scenę, Morgan poczuła dławienie w gardle. Wyobraziła sobie wła-
sną matkę: też by tuliła wnuka, całowała go, rozmawiała z nim. Po raz pierwszy od wy-
jazdu z Wisconsin nabrała pewności, że podjęła słuszną decyzję w sprawie przyjazdu do
Chicago. Tak, wszystko się dobrze ułoży. Zerknęła na Bryana.
Ze zdumieniem dojrzała ból w jego oczach.
- Bryan wspomniał, że od wyjścia ze szpitala mieszkasz w jego apartamencie -
rzekł Hugh.
R
L
T
- Tak. Mówiłam mu, że nie musi się nigdzie wynosić. - Zaczerwieniła się, przecież
jej słowa można by zrozumieć na wiele sposobów. - To znaczy, jestem ogromnie
wdzięczna, że pozwolił mi zamieszkać u siebie, ale mogłam znalezć jakąś kawalerkę.
Oczywiście teraz, kiedy wróciliście, wyprowadzę się, żeby mógł wrócić na własne śmie-
ci.
- A co ma do rzeczy nasz powrót? - zdziwiła się Julia. - Bryan może dalej tu
mieszkać, w niczym nam nie przeszkadza. Wprost przeciwnie.
- Cieszę się bardzo, ale Bryanowi na pewno byłoby wygodniej u siebie. Choćby
dlatego, że stąd musi spory kawał dojeżdżać.
- To prawda - przyznał Bryan.
- Synu!
- Wolałbym wrócić na własne śmieci - kontynuował, patrząc na matkę - ale to nie
znaczy, że chcę wyrzucić Morgan i mojego bratanka na ulicę.
Morgan znieruchomiała. Po raz pierwszy Bryan nazwał Brice'a swoim bratankiem.
Przez moment była pewna, że się przesłyszała, ale nie, na jego twarzy gościł ciepły
uśmiech. Skąd ta nagła odmiana?
Siedziała zamyślona, próbując rozwikłać zagadkę, toteż nie słyszała jego kolejnych
słów. Z zadumy wyrwała ją Julia, która klasnęła w dłonie i zawołała:
- Ależ to cudowny pomysł! Dlaczego sama na to nie wpadłam? Morgan, co ty na
to?
- Na... na co?
- Powiedziałem, żebyśmy się zamienili - rzekł Bryan. - Ja wrócę do miasta, a ty
zamieszkasz tutaj, w domku dla gości.
- Och, nie, nie mogłabym. Jesteś... wszyscy jesteście dla mnie tacy dobrzy. Nie
mogę dłużej korzystać z gościnności Calibornów. To... to nie wypada.
- Nie bądz niemądra - skarcił ją Hugh. - Możecie tu mieszkać tak długo, jak ze-
chcesz, ty i Brice. Sprawicie nam ogromną radość. Będziemy mogli bawić się z wnu-
kiem...
- A ja będę miał bliżej do pracy - powiedział Bryan.
Szalę przeważyły słowa Julii.
R
L
T
- Poza tym, co to znaczy, że nie wypada? Przecież ty i Brice należycie do naszej
rodziny.
Przez chwilę Morgan nie była w stanie wykrztusić słowa. Od śmierci rodziców
czuła się przerazliwie samotna. A dziś spotkała ludzi, którzy po godzinie znajomości nie
tylko oferowali jej dach nad głową, ale również miejsce w swoim sercu.
- To... Ale... Ja... - Azy napłynęły jej do oczu. Bojąc się, że zaraz wybuchnie nie-
pohamowanym szlochem i zrobi z siebie widowisko, poderwała się na nogi.
Nie wiedziała, dokąd biegnie. Wiedziała tylko, że potrzebuje paru minut w samot-
ności, by wziąć się w garść, zapanować nad emocjami. W oddali słyszała kojący szum
wody. Powoli się do niego zbliżała. Minąwszy porośniętą różami altankę, zobaczyła
[ Pobierz całość w formacie PDF ]