[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jak to naprawdę było?
Raptem usłyszałem, jak cicho plusnął zamek u drzwi w korytarzu. Boże święty, Jo wymknęła się z domu!
Pobiegłem do jej pokoju - tak, oczywiście, był pusty. Dopadłem okna na podwórze, wychyliłem się i wołałem:
- Jo, wróć!, wróć natychmiast! Córeczko, wróć, bo będzie nieszczęście!... - Lecz ona mi w biegu pomachała
ręką, posłała mi całusa w fatalnej niefrasobliwości swojej i wymknąwszy się za furtkę zniknęła w półmroku
ulicy.
Muszę ją dogonić i zawrócić z drogi. Przecież nie oddam na zgubę własnego dziecka, które szło ciemną ulicą
całkiem nieświadome, co je może spotkać. Chryste, oni tylko czekali na taką wymarzoną okazję, kiedy
zwierzyna sama im wpadnie w sidła! Pobiegłem do przedpokoju i w pośpiechu wkładałem buty. Ręce mi się
trzęsły ze zdenerwowania, sznurówki się splatały, szarpnąłem za mocno, jedna się urwała. Usłyszałem głos
żony. Stała nade mną, gdy przykucnąwszy mocowałem się ze sznurówkami. Krztusząc się z gniewu i emocji
powiedziałem szybko:
- Wyszła! Nie posłuchała mnie. I wyszła.
- Pozwoliłam jej pójść z kolegami do "Largactilu". Posłuchać muzyki przy lampce wina.
- Ale ja nie pozwoliłem! Wiesz chociaż, co to za koledzy? Co to za podejrzane towarzystwo?
- Ma dobrych kolegów. Dotychczas się nie zawiodłam.
- Tak, dotychczas. Ale dzisiaj się wszystko odmieniło! Dzisiaj już nie to, co było dawniej... Muszę ją
natychmiast sprowadzić do domu.
- Przecież to nie małe dziecko! Nie zrobisz jej wstydu na ulicy. I to bez najmniejszych powodów. No, zdejmuj
Jerzy Krzysztoń ''Obłęd'' 1980 r. strona 105 z 142
buty i przestań być despotą. Po całych dniach nie ma cię w domu, a potem budzi się w tobie taki troskliwy
ojciec, że nie daj Boże.
- Właśnie, nie daj Boże... Będziesz miała na sumieniu własne dziecko.
- A cóż jej się może stać? W Warszawie?
- A skąd wiesz, co się w tej chwili dzieje w mieście?
- A co by się miało dziać?
- Jest wielki niepokój. Sam widziałem. Ludzie mnie ostrzegali przed niebezpieczeństwem. Dawali mi znaki.
- Dawali ci znaki? Więc piłeś!... Podniecasz się byle czym. Zawsze alkohol działał ci na wyobraznię. Ech, daj
mi spokój, Krzysztof, ze swoimi chimerami!
Odwróciła się na pięcie i poszła. Boże święty, jak to się stało, że wiedząc wszystko, co wiedziałem,
pozwoliłem dziecku samotnie wyjść do miasta w noc, która może być dla niego nocą ostatnią. Za to potworne
niedopatrzenie cała odpowiedzialność spadnie na mnie, bo tylko ja wiedziałem, czym to grozi, czym to
naprawdę grozi. I to właśnie moja wina, nie do przebaczenia. To nie chrześcijańska maxima culpa, którą da
się odpuścić i skwitować kilkoma puknięciami palca w konfesjonał. To aeterna culpa, wina wieczysta, nie
podlegająca zmazaniu, bo sam jej nie zmażę ze swojego sumienia. Poczułem, że potrzebna mi choć chwila
ulgi, pocieszenia, którego już od nikogo zaznać nie mogę. Poszedłem do swojego pokoju, otworzyłem barek
w bibliotece i nalałem sobie po brzegi kieliszek mołdawskiego koniaku. Ręce mi się trzęsły, pijąc haustem
oblałem sobie podbródek, kołnierzyk i koszulę. Pierwszy raz w życiu coś takiego mi się przydarzyło. Lecz
koniak nie dał mi pocieszenia, choć szybko uderzył do głowy, bo piłem go na zupełnie pusty żołądek.
Liczyłem, że doda mi odwagi i pewności siebie, ale nic mi nie pomógł, ten sam strach, który był we mnie,
nadal ściskał mi wnętrzności. Nie mam prawa być bezradny. Boże, Boże, co się z nią w tej chwili dzieje?
Wiem, co uknuli. Porwanie, a potem szantaż - szyderczy, z czystego okrucieństwa i żądzy zemsty, bo
wcześniej zasztyletują dziecko w jakichś podziemiach, a będą się ze mną targowali o okup chichocząc w
kułak. Takie są ich rzeczywiste zamiary. Jo jest tam, w tym strasznym świecie poza domem i moją opieką,
zdana na łaskę i niełaskę, taka bezbronna wobec przemocy, jak tylko siedemnastoletnie stworzenie być może.
A tam noc. Kto ją uchroni?
Nie zniosę tego więcej. Tej bezradności. Tego oczekiwania na to, co kaprys losu zrządzi. Tego skazania na
bierność i udrękę taką, że siódme poty ze mnie spływają. Dość! Muszę sam iść na ratunek swojemu dziecku.
I wtedy odezwał się dzwonek.
Struchlałem.
I znowu odezwał się dzwonek.
Oto są już pod drzwiami, myślałem. Tak, to na pewno oni. Jakże sprawnie działają. Wkonują naraz dwa
zadania: jedna szajka osacza w mieście moją córkę, a druga za chwilę wtargnie do mojego mieszkania, aby
stało się tak, jak zapowiedział ten głos - twoja żona, córka i ty. Ten chrapliwy, szyderczy głos, który żył w mej
pamięci, któego ani przez moment nie mogłem zapomnieć, któremu nie miałem sił się przeciwstawić, bo
obezwładnił mnie jak klątwa, bezwzględny i nieodwołalny wyrok losu.
- Otwórz, ktoś dzwoni! - zawołała żona ze swojego pokoju, nieświadoma, że za chwilę wybije nasza godzina.
Nie zabarykaduję drzwi, które nawet nie miały łańcucha. Wiedziałem, że otworzę je posłusznie, bo nosiłem
w sobie klątwę i była we mnie uległość i powolność skazańca, który przyjął okrutny los i wie, że żaden bunt,
żaden protest, żaden opór nie zdadzą się na nic. Osiągnąłem ten stopień rezygnacji, kiedy życie, które
człowiek wielbił, nieszczęsnym zrządzeniem Opatrzności obmierzło mu i stało się znojnym, bezsensownym
Jerzy Krzysztoń ''Obłęd'' 1980 r. strona 106 z 142
ciężarem, którego bez żalu, z ulgą należy się pozbyć. I czułem idąc wolnym krokiem do drzwi, że niosę na
grzbiecie niewymierne brzemię straconych złudzeń, cały swój dorobek. Zdało mi się, że to żałosne brzemię
cuchnie pod niebiosa, a całe moje życie okazało się stertą śmieci. Brak mi krzesiwa, aby to paskudztwo
podpalić, oczyścić w świętym ogniu i przemienić w popiół zapomnienia. Brak mi już czasu na cokolwiek. Coś
[ Pobierz całość w formacie PDF ]