[ Pobierz całość w formacie PDF ]
sąsiadów. Wszystko w drodze nieoficjalnych rozmów. Było raczej oczywiste, że te dane
zbierano dla posłużenia się nimi w celach werbunkowych.
Tej nocy przed rozmową z Plischkem, zwinięto jego informatorów, ujawnionych
przez obserwację. Przesłuchiwał ich osobiście. Wszyscy trzej tę znajomość nawiązali
okazjonalnie. Jednemu pomógł wybrnąć z jakiejś niezręcznej sytuacji, drugiego zaczepił,
trzeciemu pomógł w pieniężnych kłopotach w Berlinie. Był miły, usłużny, nad podziw dobrze
mówiący po polsku i dlatego tłumaczyli jego prośbie o pomoc wzajemną w zebraniu
potrzebnych mu informacji nie mogli odmówić. Po co mu informacje o tych osobach, nie
pytali. Był to rewanż. Na dodatek nie za darmo. Uważali, że dobrze płacił. Po 200 dolarów od
łebka, za dolar po czarnogiełdowym kursie można było kupić to i owo. Każdy z nich, o czym
Bieżan już wiedział, miał jakieś swoje hobby, wymagające większych pieniędzy. %7łe owe
niewinne w ich ocenie czynności oznaczają agenturalne związki z obcym wywiadem?
Nie protestowali gwałtownie to żadnemu z nich nawet w sennych marzeniach
nie przyszło do głowy. Plischke o czymś takim nigdy nie wspominał, nie napomykał nawet.
Ot, była to po prostu okazja do zarobienia. Reszta ich nie interesowała taka była prawda.
Usłyszawszy, że są podejrzani o współpracę z obcym wywiadem, byli zszokowani.
Spazmowali, przysięgali, że nigdy im to do głowy nie przyszło. Taki miły, uczynny człowiek,
któż by to mógł pomyśleć?! Gdyby cokolwiek podejrzewali, natychmiast zameldowaliby,
komu trzeba.
Tak to wszystko wyglądało. Wspomina te rozmowy z uczuciem obrzydzenia. %7łałosny
obraz konsumentów, łatwych do kupienia za parą marnych ochłapków.
Plischke to był twardszy orzech do zgryzienia. Zrazu się stawiał, ale gdy został
zapoznany ze złożonymi na piśmie wyjaśnieniami swoich kontrahentów zbierających dla
niego informacje, zmiękł. Powiedział, co wiedział. Nie było tego wiele.
Miał własną, małą wytwórnią ram do obrazów w Berlinie Zachodnim. Zbankrutował.
Zniszczyła go konkurencja. Został z rodziną bez środków do życia. Wówczas pomógł mu
cioteczny brat, Alfred Wagner, szyszka w obozie dla uchodzców we Friedlandzie. Dał mu to
zajęcie. Jego zadaniem było nawiązywanie znajomości z ludzmi przyjeżdżającymi z Polski,
jakaś pomoc finansowa w ich kłopotach, świadczenie im różnych usług, tak by potem podczas
jego, Plischkego, wyjazdów do Polski móc się do nich zwrócić z rewanżową prośbą o
informacje, które Alfredowi Wagnerowi będą potrzebne. Alfred finansował te usługi
wyjazdy, dawał pieniądze na informacje i za informacje. Skontaktował go z Johansenem, a
pózniej z jego administratorem Schmidtem. Polecił mu rozejrzeć się za jakimś domkiem i tam
chętnie mu pomogli. Razem jezdzili. do różnych miejscowości w okolicach Czarnej Góry i
wybrali mały pałacyk w Osiecznicy, a właściwie jego gołe ściany, bo od czasu wojny, kiedy
rozwaliła go bomba lotnicza, nikt nie zainteresował się tymi ruinami. O wyborze właśnie tego
pałacyku zadecydowało jego położenie, stoi między drzewami na skraju starego lasu, jest tam
tylko jedna droga dojazdowa, a taki warunek podpowiedział Alfred, który w całości miał
pokryć koszty odbudowy. Johansen zobowiązał się do udzielenia mu pomocy w załatwienia
spraw formalnych, związanych z kupnem pałacyku.
W organizowanym przez Orbis polowaniu uczestniczył też z polecenia Alfreda.
Strzelec z niego żaden, ale to nie miało znaczenia. Nie musiał strzelać, miał tylko zająć
stanowisko w określonym punkcie. Przedtem jednak razem z Johansenem udał się do nie
znanego mu urzędnika z władz wojewódzkich, który zorientował go w procedurze kupna
posiadłości. Podyktował mu nawet treść podania i przedstawił cennik wstępnych opłat.
Johansen, jak się okazało, był z tym urzędnikiem zaprzyjazniony od czasu, kiedy sam podjął
starania o kupno swojej posiadłości. Rozmowa przebiegała więc gładko i obiecująco, tym
bardziej że Plischke przed tym spotkaniem odwiedził sklep Pewexu i wygarnął na stół parę
drobiazgów, nie licząc wysuszonej do dna butelki francuskiego koniaku. Następnego dnia
odbyło się polowanie a zdarzył się wypadek, coś zagadkowego, bo przecież takie imprezy dla
cudzoziemców Orbis organizuje od lat bez żadnych nadzwyczajnych wydarzeń.
Nie, to nie był wypadek, on sam, Plischke, nie strzelał. Bał się, że spudłuje i wstydu
sobie narobi. Stał więc jakby na cięciwie łuku myśliwi tak byli ustawieni koło tego
zabitego pózniej dyrektora. On sam widział, jak tamten nagle się odwrócił w tym kierunku,
skąd padł pierwszy strzał, i oberwał w piersi. Zrobił parę kroków i upadł. Jest niemal pewny,
że za linią myśliwych dostrzegł Schmidta. I nie tylko jego. Kręcił się tam także urzędnik, u
którego był z Johansenem. Po tej historii wszyscy goście zostali zatrzymani w Polsce do
wyjaśnienia sprawy. On ten okres spędził u Johansena.
Po powrocie do domu Alfred znów się odezwał. Kazał pojechać do Polski załatwić
posiadłość i zebrać informacje o ludziach, których nazwiska i a adresy zapisał mu na kartce.
Informacje miał zebrać za pośrednictwem Polaków, z którymi już poprzednio nawiązał
kontakty. Chciał także, żeby od jednego z nich, studenta z Poznania, odebrać uprzednio
zamówione materiały. Zrobiłem, jak kazał. Za to mi przecież płacił.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]