[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zawołać w ciemność, by wymusić jakąś odpowiedz. Chociaż nie widziała
nikogo, wiedziała intuicyjnie, że są o wiele straszniejsi niż Rachel i jej dziecko-
bestia. Zmiana kształtu to niemal naturalny akt na tle innych umiejętności, jakie
posiedli. Czuła ich perwersyjność w powietrzu. Wdychała i wydychała ją. To
oczyściło jej płuca i przyspieszyło akcję serca.
Jeśli zwłoki Boone a służyły im za igraszkę, nie było o czym mówić.
Musiała się pocieszyć nadzieją, że jego duch był gdzieś w jasności.
Pokonana, cofnęła się o krok. Cienie jednak niechętnie ją opuszczały.
Czuła, jak wciskają się pod jej bluzkę i chwytają za rzęsy; tysiąc małych
uchwytów na jej ciele, spowalniających odwrót.
- Nikomu nie powiem - stwierdziła półgłosem. - Proszę, pozwólcie mi iść!
Ale cienie trzymały się, zapowiadając odwet, gdyby chciała je odtrącić.
- Obiecuję - powiedziała. - Cóż więcej mogę zrobić?
I nagle, skapitulowały. Nie zdawała sobie sprawy, z jaką siłą działały,
dopóki nie odstąpiły. Potknęła się i padła u szczytu schodów w światło
panujące w przedpokoju. Odwracając się plecami do krypty, wpadła na drzwi i
wyszła na słońce.
Było za jasno. Zakryła oczy. Trzymała się prosto dzięki temu, że
pochwyciła kamienny portyk, aż przywykła do światła. Trwało to kilka minut;
stała przy mauzoleum, drżąca i sztywna. Gdy tylko poczuła, że może patrzeć
przez na wpół przymknięte oczy, spróbowała iść do głównej bramy, błądząc i
myląc kierunki.
Kiedy tam wreszcie dotarła, przywykła jakoś do bezdusznego światła i
nieba. Nogi odmówiły posłuszeństwa i nie była w stanie iść dalej niż kilka
kroków pod górę do Midian. Wydawało się, że zaraz zwali się na ziemię.
Organizm, przesycony adrenaliną, aż tętnił. Ale przynajmniej żyła. Przez krótką
chwilę tam, na schodach, ważyły się jej losy. Cienie mogły ją zabrać, nie
wątpiła w to. Chciały ją zabrać do Podziemnego Zwiata i odebrać nadzieję.
Czemu ją uwolniły? Może dlatego, że uratowała dziecko; może dlatego, że
przyrzekła milczeć i zaufano jej. Nie wyglądało to jednak na postępowanie
potworów, a musiała wierzyć, że to, co żyło pod cmentarzem w Midian,
zasłużyło na to miano. Któż inny niż potwory wije sobie gniazdo wśród
umarłych? Mogą się nazywać Nocnym Plemieniem, lecz ani słowa, ani gesty
dobrej woli nie zamaskują ich prawdziwej natury.
Uciekła demonom - istotom ze zgnilizny i nikczemności i powinna
wznosić modły dziękczynne za ocalenie, jeśli niebo nie byłoby tak bezchmurne
i jasne, i tak wyraznie pozbawione bóstw, by ich wysłuchały.
Część III
WZIEMIWSTPIENIE
... na miasto, w dwóch postaciach.
Skóra i ciało. Trzech, jeśli liczyć
czoło. Wszyscy na miasto, by ich
dotykać dziś wieczór, psze pana.
Wszyscy gotowi, by ich pocierać
i obwąchiwać, i kochać dziś wieczór,
psze pana.
CHARLES KYD
Hanging by a thread
Rozdział XI
PODCHODY
1
Wracając do Shere Neck, włączyła radio na cały regulator, aby jakoś
trzymać się przy życiu i nie myśleć o niczym. Z każdą milą uświadamiała sobie
jednak coraz silniej, że nie zdoła ukryć swoich przeżyć przed Sheryl i tym
samym - nie dotrzyma danej obietnicy. To, co przeżyła, musi być widoczne, w
twarzy, w głosie. Ale jej obawy okazały się bezpodstawne. Może potrafiła
ukrywać wnętrze lepiej, niż sądziła, a może Sheryl okazała się mniej
spostrzegawcza? W każdym razie Sheryl zadała tylko kilka zdawkowych pytań
dotyczących jej powtórnej wizyty w Midian, zanim przeszła do opowiedzenia o
Curtisie.
- Chcę, żebyś go poznała - powiedziała. - Po prostu upewnisz mnie, że
nie śnię.
- Zamierzam jechać do domu, Sheryl - odrzekła Lori.
- Chyba nie dziś wieczór. Za pózno już.
Miała rację, dzień już się kończył i Lori nie powinna myśleć o podróży do
domu. Nie mogła jednak wymyślić żadnego powodu, by odmówić prośbie
Sheryl, tak, by jej nie urazić.
- Obiecuję, że nie będziesz się czuła jak brzydula na doczepkę -
stwierdziła Sheryl. - On powiedział, że chce cię poznać. Opowiedziałam mu
wszystko o tobie. To znaczy... nie wszystko. Ale wystarczająco wiele, o naszym
spotkaniu - zrobiła beznadziejną minę. - Powiedz, że przyjdziesz - prosiła.
- Przyjdę.
- Fantastycznie! Zaraz do niego zadzwonię.
Kiedy Sheryl wyszła do telefonu, Lori wzięła prysznic. Po dwóch
minutach dowiedziała się już o szczegółach wieczornego spotkania.
- Umówiliśmy się w restauracji, którą on zna, koło ósmej - zawołała
Sheryl. - Ma nawet znalezć dla ciebie towarzystwo.
- Nie, Sheryl...
- Sądzę, że żartował - odpowiedziała. Pojawiła się w drzwiach łazienki. -
Ma zabawne poczucie humoru - odezwała się. - Rozumiesz, nigdy nie wiadomo,
czy żartuje, czy mówi poważnie. Właśnie taki on jest.
Wspaniale, pomyślała Lori, marnuje się, mógłby być dobrym komikiem.
W obecności Sheryl, z jej dziewczęcym zapałem, znajdowała znów pocieszenie.
To gadanie bez końca o Curtisie, nie dało Lori nic więcej niż konturowy portret
postaci, wycięty przez ulicznego artystę: zarys, żadnych szczegółów. A mimo
wszystko odrywało to Lori od myśli o Midian i jego tajemnicach.
Początek wieczoru pełen był dobrego humoru i przygotowań do wyjścia
na miasto, tak że chwilami zastanawiała się, czy to, co zdarzyło się w
nekropolii, nie było tylko jej halucynacją. Ale miała dowód potwierdzający
wspomnienia: rozcięcie przy ustach, dzieło krnąbrnej gałęzi. Niewielki ślad, ale
[ Pobierz całość w formacie PDF ]