[ Pobierz całość w formacie PDF ]
panem Sheldonem, którego pan wyrzucił.
Ilita słuchała z rozszerzonymi oczyma. Ochmistrzyni
dodała:
- Byli blisko ze sobą związani, pani rozumie, co mam na
myśli, a to niedopuszczalne w domu takim jak ten!
Ilita uznała, że nie ma tu nic do powiedzenie, i skierowała
się do swojego pokoju. Pani Lynton dorzuciła jeszcze:
- Pan markiz prosił, żeby pani zeszła do niego, jak tylko
będzie pani wolna. Jest w bibliotece, lokaj na dole pokaże pani
drogę.
Ilita spojrzała na panią Lynton bojazliwie.
- Czy nadal jest w złym humorze?
- Nie mam pojęcia - odpowiedziała pani Lynton - ale
jeżeli nawet jest, pani to nie dotyczy. Najwyrazniej przeżył
szok, gdy zobaczył, co tu się dzieje, i zapewne nieprędko
dojdzie do siebie.
Ilita rozumiała go dobrze, ale schodząc do hallu wspaniałą
klatką schodową utrzymaną w barwach złota i hebanu, nie
czuła się zbyt pewnie.
Przy wyjściu stało już czterech lokajów, którzy wyglądali
zupełnie inaczej niż wtedy, kiedy przyjechała. Poprowadzono
ją szerokim korytarzem do ogromnych mahoniowych drzwi ze
złotymi klamkami. Drzwi były uchylone, jakby na nią czekały.
Weszła niepewnie, dręczona niemiłą świadomością, że nadal
ma na sobie tę samą suknię, w której przyjechała z Londynu.
Była tak zajęta, że nie miała czasu się przebrać.
Znajdowała się teraz w ogromnej bibliotece, której ściany
od podłogi po sufit wypełniały książki. Wysokie, smukłe okna
zdobiły rodowe herby w witrażach. Za lśniącym blatem biurka
zobaczyła markiza. Zaczekał, aż podejdzie bliżej, i dopiero
wtedy powiedział:
- Teraz, panno Marsh, proszę o wyjaśnienie, kim pani jest
i kto panią tu przysłał? Nie spodziewała się takiego pytania,
ale odparła:
- Przyjaciółka jej wysokości poleciła mnie jako lektorkę,
proszę pana.
- To już słyszałem! - rzekł ostro markiz. - Ale nie jestem
taki naiwny, moja panno, żeby w to uwierzyć. Nie wyglądasz
na lektorkę i nie sądzę, by jakiejś lektorce udało się tak szybko
i umiejętnie wkraść w łaski osoby tak trudnej, jak moja
macocha, jeżeli nie miałaby po temu jakiegoś szczególnego
powodu.
- Nie rozumiem, o czym pan mówi.
- Więc pozwól, że to wyjaśnię - powiedział markiz. -
Podejrzewam, że wiedziałaś doskonale, że jej wysokość jest
bardzo bogata, i jak wiele osób twojego pokroju zamierzasz ją
sobie zjednać. Bardzo dobrze, powiedz mi teraz, jakie są twoje
zamiary. Ilita wydała lekki okrzyk.
- Och, proszę, milordzie - rzekła. - Niech pan pozwoli mi
zostać i nie zwalnia mnie! To jest dla mnie sprawa życia lub
śmierci. Naprawdę nie robię nic złego.
- Uważasz, że to nic złego łudzić biedną kobietę, że
odzyska wzrok? Oczywiście nie wiem, w jakim stopniu ona ci
ufa i ile ci płaci za cudowne lekarstwa.
Najwyrazniej nie starał się być uprzejmy. Ilita znów
krzyknęła cicho.
- Jak pan mógł pomyśleć coś takiego? - zaprotestowała. -
Wcale nie próbuję wyciągnąć pieniędzy od jej wysokości!
Dlaczego miałabym to robić? - Po chwili dodała: - Nie wiem
dlaczego, ale kiedy tylko milady przemówiła do mnie,
poczułam, że jej ułomność jest okresowa.
- Skąd możesz to wiedzieć? - nalegał markiz. - Nie jesteś
przecież lekarzem ani jednym z tych stetryczałych
uzdrowicieli?
- Tego nie potrafię wyjaśnić. Mogę jedynie powiedzieć,
że mam niezbitą pewność co do tego, że pewnego dnia
markiza odzyska wzrok.
- Nigdy nie słyszałem takiej abrakadabry - powiedział
markiz. - Pani zaczyna nadużywać mojej łatwowierności. Nie
wierzę w żadne pani słowo i w żadne proroctwo, panno
Marsh. Pani ma tym jakiś cel i są to i oczywiście pieniądze!
Ilita uniosła głowę.
- Pan mi uwłacza, milordzie - powiedziała. - A ponieważ
status społeczny nie pozwala mi obrazić pana, domyślam się,
że znajduje pan w tym dziwną przyjemność.
Markiz podniósł brwi.
- Pani jest niebywała, panno Marsh. Ile pani ma lat?
Pytanie było tak niespodziewane, że Ilita bez zastanowienia
powiedziała prawdę:
- Prawie dziewiętnaście.
- Dziewiętnaście?! - powtórzył z satysfakcją markiz. - I ja
mam uwierzyć, że nikt nie pouczył pani szczegółowo, co
powinna mówić?
- Nikt mi niczego nie kazał mówić, proszę pana. Po prostu
poleciła mnie przyjaciółka jej wysokości. Właściwie dopiero
wczoraj przyjechałam do Londynu.
- Skąd? Ilita pomyślała szybko, że nie może powiedzieć
zbyt wiele, i po chwili widocznego wahania odparła:
- Ze wsi.
- Z takiej wsi, gdzie uczą cudownego uzdrawiania, tak?
Czy może instruują młodą kobietę, jak się naciąga takie
dziwaczki, jak moja macocha, która w moim pojęciu jest
psychicznie chora?
- To nieprawda - powiedziała Ilita. - Zdaję sobie sprawę,
że mógł być pan bardzo wzburzony stanem, w jakim znalazł
pan dom, ale proszę zrozumieć, że markiza jest wyjątkowo
piękna i że jest jej o wiele trudniej znieść kalectwo niż
komukolwiek innemu.
- Pani szuka dla niej usprawiedliwienia - rzekł z goryczą
markiz. - Skoro ma pani na nią taki wpływ, może
wyperswaduje jej szalone pomysły i będę mógł odrestaurować
przynajmniej niektóre części domu i ogrodu.
- I oczywiście zachować konie! - szepnęła do siebie Ilita.
Sama zbyt kochała konie, by pozwolić na ich zmarnowanie.
- Tak, konie - zgodził się markiz. - Tak jak ludzie, muszą
być karmione, ale jak ja im mogę to zapewnić, skoro nie mam
pieniędzy. Czym mam płacić za opiekę nad nimi? To samo
dotyczy służby w domu i wszystkich pracowników majątku,
który był dumą mojego ojca i moich przodków.
Ilita zamyśliła się na chwilę.
- Nie chciałabym budzić płonnych nadziei, milordzie, ale
sądzę, że udałoby mi się nakłonić markizę do innego
zachowania. Obiecała mi, że będzie się starała nie czuć
nienawiści do pana i byłoby bardzo pożądane, gdyby i pan nie
okazywał jej wrogości.
Kiedy skończyła mówić, spostrzegła, że markiz patrzy na
nią zdumiony.
- Kimże ty jesteś? - zapytał. - Nic nie rozumiem. Jak to
możliwe, że taka młoda osoba przemawia tak rozsądnie.
Przyjechałaś dopiero dzisiaj, a już wkradłaś się w łaski mojej
macochy. Co to jest, u diabła, czarna magia?
Ilita roześmiała się.
- Biała magia, milordzie, to byłoby lepsze określenie.
Prawdę mówiąc, to zupełnie proste.
- Więc proszę mi to wyjaśnić - powiedział markiz. -
Lekarze, a sądzę, że jej wysokość konsultowała się z
najlepszymi w kraju, zgodnie stwierdzili, że nie ma żadnej
nadziei.
- Nadzieja i wiara są tym, czego każdy potrzebuje w życiu
najbardziej, niezależnie od tego, co robi i w jakiej się znalazł
sytuacji - mówiła Ilita.
Przerwała na chwilę, szukając nowego argumentu.
Przypomniała sobie, że w ten sposób rozmawiała zawsze z
ojcem.
- To nadzieja dodaje sił podróżnikowi wspinającemu się
na szczyt góry, wędrującemu przez bezdrożne pustynie, które
zdają się nie mieć końca. To nadzieja zmusza ludzi do walki, a
nawet śmierci za to, w co wierzą, choć mogłoby się to
wydawać bezcelowe.
Westchnęła i mówiła dalej:
- To chyba ojciec podpowiedział mi, jak mam rozmawiać
z jej wysokością. Teraz kiedy zyskała już nadzieję, sprawy
mogą się potoczyć zupełnie inaczej.
Mówiła całkiem zwyczajnie i szczerze. Markiz opadł na
krzesło i wykrzyknął:
- Nie wierzę w to! To niemożliwe, to się nie zdarza, w
każdym razie nie w Anglii. Popadł w zamyślenie i Ilita rzekła:
- Myślę, milordzie, że jeżeli pan już dłużej nie życzy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]