[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przeniósł. Grunta dochodziły do pół mili od miasteczka, domu nie było mieszkalnego, najęto
więc dwór w mieście, pod pozorem, że ten, który zajmował Kanonik, był za szczupły.
Mieszkanie w miasteczku mało co rodzaj życia zmieniło, Ostójski tylko częściej wyjeżdżać
musiał, a Zosia była samotniejszą. Chwile te najczęściej spędzała w dworku z matką Juliana,
którą jakby własną kochała. Przychodziła z robotą, z książką, z koszyczkiem, w którym jakąś
przyniosła nowalię, i to pomagała w ogródku, to czytała głośno, to rozmawiała z Kanonikiem.
Stała się prawie domową. Biedna, na straży sobie wybrała miejsce, by być jak najbliższą
wieści od Juliana. Odważyła się nawet, czego się młodej panience nie chwali, na krok bardzo
stanowczy. Ofiarowała się podstępnie kopertować, zapisywać i pieczętować listy matki do
Juliana, a dyplomatyzowała tak zręcznie, iż nim przyszło do pieczątki, ukradła sobie miejsce
na przypiski. Oznajmiła wszakże Julianowi, iż to czyni bez wiedzy i na własną
odpowiedzialność.
Na przypisek ten nie było też odpowiedzi żadnej, tylko znów ukłony, ale nie całemu
* cum maxima laude examina (łac.) egzaminy zdane z najwyższą pochwałą
domowi Ostójskich, osobiście Cześnikiewiczowi, pannie Zofii i pannie Klarze. Zawsze był to
maleńki postęp. Za drugim razem Zosia śmielsza już, zamiast pośpiesznego przypisku,
osobną miała karteczkę w pogotowiu i do koperty ją wsunęła.
Nie było w niej nic doprawdy, czego by papa i ciocia czytać nie mogli, ton listu żartobliwy
i wesoły, a przecież jak on mówił wiele& Jak go, tam przywitano, zostało tajemnicą, gdyż
pan Julian nie ośmielił się odpowiedzieć ani nawet podziękować, w przypisku tylko dołożył
nieco czulej całuję rączki panny Zofii i dziękuję za wszystkie jej dla mamy, a przez mamę
dla mnie świadczone dobrodziejstwa .
Tłumaczyło się to tym, iż matka Juliana donosiła mu, jak o niej poczciwa Zosia nie
zapomniała,
Od tych pierwszych prób panna Zofia, bezkarnością ośmielona, puściła się w formalną
korespondencję, choć zawsze bez odpowiedzi. Sprowadziła sobie cieniuteńki papier, aby
niepostrzeżenie całą jego, ćwiartkę wsunąć mogła, i powiedziawszy sobie, że czy trzy
wiersze, czy cztery stronnice grzech już jeden, zasypywała maczkiem od końca do końca
arkusik. Sprawiało jej to niewymowną pociechę. Opisywała mu życie swoje, matki,
Kanonika, mieściła nawet małe niewinne ploteczki. A choć czasem łzami przy pisaniu
zwilżone były oczy, list zawsze był wesolutki, dziecięcy, miluchny jak szczebiotanie
ptaszka&
Jesteś ty uparty mówiła Zosia ale i ja nią być potrafię. Chcesz ty czekać, będę
czekała i dowiodę ci, że kobiece serce lepiej od waszego brzydkiego sercyska kochać umie.
Stara matka Juliana tak już była nawykła do kopertowania, pieczętowania i adresowania
Zosi, że nigdy żadnego do syna nie wyprawiła listu, żeby jej o tę pomoc nie prosiła. Któż tam
wie może się co i domyślała, bo listy z czasem grubiały, a czasem, nieostrożna Zosia,
zapędziwszy się, półtorej ćwiartki wsuwała, co kopertę czyniło podejrzaną. A jednak matka
nigdy nie dopatrzyła się defraudacji.
Julian w ostatnim z listów doniósł nareszcie, że po namyśle chce próbować szczęścia
inaczej i wybiera się do Ameryki Południowej, a nim wyjedzie, przybędzie wziąć matki i
wuja błogosławieństwo&
Zosi z podróży czytanych znany był ten kraj tylko z żółtej gorączki, przestraszyła się
niezmiernie i zaklęła Kanonika i mamę, aby w żadnym razie nie puszczali Juliana do tego
kraju, w którym tak okropne choroby panują. Wolała już Rosję, bo była bliżej, a cholera
wydawała się jej mniej jakoś niebezpieczną.
Juliana wszakże, mimo przyjazdu obietnicy, wstrzymały i namysły, i wybory w podróż, tak
że się przybycie jego przeciągnęło. Tymczasem zaszły nader smutne okoliczności.
Jednego poranka panna Klara, która bardzo rzadko, zwłaszcza sama, odwiedzała dworek i
Kanonika, przybiegła z wyrazem twarzy tak zmienionym, przestraszona i zapłakana, że się
matka Juliana, która ją pierwsza spotkała w progu, wylękła, sądząc, iż jakie nieszczęście
trafiło się panu Ostójskiemu lub jego córce.
Słowa od panny Klary dopytać się nie było można w początku, prosiła o wodę,
popłakiwała ciągle, łamała ręce i powtarzała:
Co to z nami będzie? co my, nieszczęśliwi, poczniemy?
Kanonik błagał ją, aby ich z tej niepewności wywiodła.
A! ojcze mój zawołała jest to jeszcze tajemnicą, gdyż mój brat lęka się
rozgłoszenia wielkie nieszczęście. Praca życia całego! Kapitał mojego brata ulokowany u
bankiera w Berlinie cały i bezpowrotnie przepadł.
Jakim sposobem?
Niegodziwy człek zbankrutował i uciekł do Ameryki& brat mój powraca z Berlina&
Nie chciał martwić Zosi i krył, jak mógł, tę klęskę, ale się to mimowolnie wydało. Jesteśmy
bez kawałka chleba& Ostójski był tak nieostrożny& ja go zawsze przestrzegałam, słuchać
mnie nie chciał. Wszystko złożył w jedne ręce! W domu z obawy złodziejów nic nie trzymał,
co tylko zebrał, odsyłał. Nie wiem, czy mu, oprócz remanentów, tysiąc talarów zostało&
Kanonik chwycił się za głowę.
A! co za nieszczęście rzekł ten poczciwy Ostójski, żeby tylko nie rozpaczał, nie
zagryzł się, nie rozchorował. Przecież Bóg dał, Bóg wziął& dla nich dwojga, dla państwa
trojga poprawił się starczy i ta odrobina, co zostanie. Przy pracy&
Ale panna Klara, nie słuchając, płakała.
Może bym ja poszedł do niego zawołał Kanonik czasem słowo przyjaciela coś
zaważy& a przypomnienie woli Bożej&
Chciał już wziąć za kapelusz, ale go panna Klara wstrzymała.
Nie można mu o tym mówić, póki sam nie przyzna się. Gniewałby się, żem ja go
zdradziła, przyleciałam tu dodała panna Klara aby dolą naszą podzielić się z sercami
przyjaznymi i pocieszyć współczuciem. O! przeznaczenie!
Uściskała matkę Juliana i pobiegła równie pospiesznym krokiem, jak przyszła. We dworku
smutek był wielki.
Pierwsza rzecz teraz zawołał Kanonik żeby mu jego własność zwrócić, bo dziś i
ten dworek dla niego wiele znaczy. Nic więc nie mówiąc, trzeba innego mieszkania szukać,
pozór jakiś znalezć, a stąd ustąpić.
Tak, to prawda rzekła smutnie matka Juliana a! ale jakże ciężko się nam będzie
znowu przenosić.
Ciężej jemu, moja siostruniu, na starość zostać z uszczuplonym chleba kawałkiem
westchnął Kanonik ale Bóg łaskaw&
Miał iść, nie zwłócząc, do miasteczka, gdy Ostójskiego zobaczył, który z kijem w ręku
szedł powoli, z głową spuszczoną. Na twarzy jego znać było przybicie, ale nie tak szaloną
rozpacz i zwątpienie, jakich się Kanonik obawiał. Pozdrowili się jak zwyczajnie, Ostójski
postawił kij w kącie i siadł.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]