[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ale nastąpiła rzecz óiwna, na którą nikt nie zwrócił zrazu uwagi. Czarność poczęła
z wolna rzednąć, jak noc, gdy świt nadchoói.
Z nicości poczęły z wolna występować łuki sklepień, rozpościerać się ściany, nabierając
złoceń, polichromii, linii, gzymsów, zatok i wyskoków.
Dołem zaczerniła się wyraznie masa luóka.
Widać już było księżycowato wycinane czapki kapłańskie, tu i ówóie zabłyskotały
Êîęóle kapy żaÅ‚obnej lub srebrne jej lamowania. WynikaÅ‚y z wolna z tej ciemni twarze.
Wynurzały się blade, uczernione plamami ócz i ust zaciśniętych lub szeroko rozwartych
w krzyku. W głębi, na podwyższeniu ukazał się tron połyskujący, na tronie zaś majaczyła
szafirowa infuła arcykapłana. Z prawej strony tronu, wysoko w powietrzu sterczała trybuna
oskarżyciela.
Zatopieni w swych sprawach, zebrani nie wióieli nic, nie mieli oczu dla świata ze-
wnętrznego.
Wreszcie jasność spoczęła u stopni tronu.
Coś zabielało.
Od tła odstawać poczęły kształty luókiego ciała, które nagie, wyciągnięte nadmiernie,
nienaturalnie w tył rzucone, przygwożdżone się okazało do długiej deski opartej skośnie
o podest tronu arcykapłana.
Był to Sacejdos, żebrak, który śpiewał o tęsknocie nad morzem.
%7łył jeszcze, czy zmarł już na męce, nie było wiadome, bo ciałem jego nie wstrząsał
ani dreszcz najmniejszy, z rozchylonych warg nie ulatało najsłabsze westchnienie.
w v snać a. snad (daw.) widocznie, prawdopodobnie.
Tropy 46
Wrzawa nie ustawała. Potworzyły się małe grupy. Raóono, spierano się, widać było
żywe ruchy rąk i głów.
Zwiatłość potężniała z każdą chwilą.
Jakby szło słońce, jakby się zbliżała jakaś ogromna kometa, jakby pożar jakiś ogarniał
coraz bliższe stepy.
Nagle w szmer wmieszał się daleki, rozlewny rytm pieśni.
Falować zaczęło powietrze, jeszcze zanim tony nadbiegły z oddali wielkiej.
Zamotały się w tę falę słowa mówcy, pokryty został szeleszczący odgłos zmieszanych
w dyskusji wyrazów i w chwili, kiedy na złotym świeczniku pierwsze zamigotały promie-
nie światła, poprzez mury wtargnął akord śpiewu chóralnego, rozbrzmiewającego z wielu
piersi.
Głowy się podniosły, ujrzano zjawisko. Zapanowała śmiertelna cisza.
I w ciszy tej nagłej, jak spóznione w rozpęóie łoóie wyleciały na brzeg już po cof-
nięciu się fali, ostatnie słowa oskarżyciela.
A śpiew i jasność rosły i rosły.
Szła powódz rozśpiewanego światła, jakaś rzeka pozaziemska, przerwawszy groble
przez Opatrzność założone, płynęła tutaj do poóiemnej sali, grozna, strasząc, oniemiając.
O Panie! brzmiało O Panie
Kędyż posyłasz nas, wichry swoje?
Kędyż na wielki bój płyniemy oto duchy ducha niosące drogą przeznaczeń, niepisa-
nych nawet we snach duszy człowieczej&
Zakratowanymi oknami lała się światłość rażąca, mocna, jakby gęsta.
Powódz przybrała kształty tak realne, tak namacalne, że kapłani stali w śmiertelnej
cichości zesztywniali, półmartwi.
Pieśń wypełniła salę, posaókę zalewało światło, pryskając po ścianach, odb3ając się
od płaszczyzn, tworząc w wąwozach siklawyw w .
Nie było ujścia.
Znikły już od jasności kontury sprzętów, zatonęły ich kształty.
A ponad rozpalonym płynem, niby słupy lagunów wbite kędyś we dno, tkwiły luókie,
zwęglone strachem postacie.
I nagle puściły w osaóie kraty okien.
Wszystko jakby zastygło na chwilę, a na toni jasnej nagle zjawił się on, Istagogos.
Patrzący dojrzeli, jak podniósł ręce i usłyszeli głos, który mówił:
Zbudzcie siÄ™!
Drgnęli wszyscy i uczuli ból wielki, jakby ich z martwych wyrwał na moment życia.
Zbudzcie się i słuchajcie! Nie moją jest owa światłość, w której przychoóę, jeno
Pańska, na świadectwo światu ujawniona i na uskromienie błędu! Daremneście tu słowa
miotali, daremnie!
Nie przyszedłem zacierać ścieżyn Pańskich, ale całować każde odbicie jego stopy, wy-
ciśnięte niezatarcie na ziemi i utrwalić je jeszcze łzami serca.
Jam jest liść onego mistycznego drzewa, które jest znakiem życia i samym życiem,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]