[ Pobierz całość w formacie PDF ]
83
- Cały tył w ogniu! - wrzasnął Michaił. - Ju\ po nas, musimy lądować natychmiast!
Płomienie, przyginane wiatrem, przygasały lekko, ale wiedziałem, \e maszyny nie
zdołamy ju\ uratować.
- Tylko \e nie ma gdzie - mruknąłem.
- W rzece - Michaił podjął męską decyzję.
- Gdzie jesteście, co się stało? - usłyszeliśmy głos pana Tomasza. Był wyrazny, jakby
szef stał tu\ koło nas. - Słyszę was!
- Jesteśmy... - Michaił podał pozycję z GPS-u.
Rzeka pod nami rozlewała się w spore bajoro.
- Trzymajcie się! - polecił.
Helikopter tracił stateczność, kołysał się na boki. Nasz przyjaciel ściągnął ster do
siebie i cię\ko usiedliśmy na wodzie. Niemal natychmiast maszyna zaczęła tonąć.
Wyłączył motor i śmigło zwolniło. Wyskoczyłem w wodę. Sięgnęła mi po piersi.
Pomogłem Juanicie wyplątać się z pasów. Maszyna szła na dno. Michaił ciągle jeszcze
krzyczał do nadajnika, gdzie jesteśmy.
- Umiesz pływać? - zapytałem dziewczynę. Skinęła głową. - Płyń do brzegu -
poleciłem.
Nasz towarzysz ciągle trzymał w ręce mikrofon, choć radiostacja ju\ znikała pod
wodą. Uderzyłem go w ramię, a poniewa\ nie reagował, delikatnie stuknąłem go pięścią
w szczękę.
Popatrzył na mnie przytomniej. Porwałem z tylnego siedzenia worek dziewczyny, a
przyjaciel, wyskakując na drugą stronę, zabrał maczety. Helikopter osiadł na mulistym
dnie. Sądziłem, \e przestanie tonąć, ale najwidoczniej zapadał się w muł. Sterczący nad
wodę ogon palił się coraz bardziej. Po wodzie płynęła cienka warstwa paliwa.
- Zaraz wybuchnie! - krzyknąłem do niego. Ruszyliśmy, brodząc przez wodę w stronę
brzegu. Zdą\yliśmy dotrzeć do krzaków, gdy rozległ się donośny huk i owiał nas
podmuch ciepłego powietrza.
- To koniec - mruknął Michaił.
- Przede wszystkim trzeba wiać - powiedziałem. - Jesteśmy jakieś dziesięć kilometrów
od wsi. Wskoczyli do łodzi i zaraz tu będą...
- Masz rację - kiwnął głową. - Tam - wskazał kierunek.
Przedarliśmy się przez krzaki, starając się w miarę mo\liwości nie zostawiać śladów.
Przez następne pół godziny maszerowaliśmy szybko po gnijącej ściółce pomiędzy
drzewami. Szło się cię\ko, jak w koszmarze sennym. Powietrze było gęste, duszne...
Koszula lepiła mi się do pleców, mokre buty cią\yły kamieniem u stóp... Mokre spodnie
oblepiały nogi, krępowały ruchy. Na szczęście Indianie chyba nie wysłali pościgu w tę
stronę. Kilka razy Michaił strzelał gazem z ręcznego miotacza w ziemię, aby
zdezorientować psy, gdyby puścili je naszym tropem. Gryzły nas jakieś owady, latające
w powietrzu. Wreszcie zatrzymaliśmy się przy sporym kamieniu.
- Zobaczmy, czym dysponujemy - polecił nasz przyjaciel.
- Trzy maczety - zameldowałem. - Mam te\ dwie tubki kremu przeciw owadom.
- Ja mam moskitierę i dyktafon - powiedziała Juanita, wytrząsając zawartość swojego
worka. - Do tego zapasowy magazynek do pistoletu, notatnik i zapalniczkę.
- Mamy te\ paczkę kanapek, puszkę mielonki i butelkę wody mineralnej. Mamy GPS,
jest wbudowany w mój zegarek, mam nadzieję, \e woda mu nie zaszkodziła... I mam
mapę. Nie ma co, jesteśmy świetnie wyekwipowani, biorąc pod uwagę, \e musimy
84
przedrzeć się na piechotę przez co najmniej kilkaset kilometrów. Gdybyśmy mieli
radiostację, mo\na by wezwać Pana Samochodzika...
- Z pewnością zorganizuje nam jakiś ratunek - powiedziałem.
- Ba, tylko jak z tego skorzystać? Przecie\ nie mo\emy wrócić do helikoptera... Ma
wbudowaną radioboję, namierzą go bez problemu z satelity, ale co z tego? Jeśli
wrócimy, Indianie zrobią z nas pieczyste...
Wzdrygnąłem się lekko.
- Mam jeszcze legitymację prasową i lusterko - powiedziała nasza towarzyszka,
przeszukując kieszenie. - I fiolkę tabletek siarczanu chininy. To dobre na malarię...
- Ale \eby były skuteczne, ich łykanie trzeba zacząć na dwa tygodnie przed wyjazdem
w tropiki, a skończyć dwa tygodnie po powrocie - westchnął Michaił. - Lusterko to
cenna rzecz. Jeśli będą latali nisko, a my będziemy na otwartym terenie, to mo\emy dać
znać, puszczając zajączek światła. Ale w tym lesie to nam się nie uda...
- Czekaj, twój GPS - zacząłem. - Ten w zegarku. Jeśli będziesz z niego korzystał, to
nie mogą nas namierzyć?
- Nie, on łapie pozycję satelity, ale satelita o tym nie wie. Mam jeszcze jeden drobiazg,
który mógłby być pomocny - dodał.
- Jaki drobiazg? - zainteresowałem się.
- Gdy szukaliśmy was w Mongolii, Ałmaz Ungern wszczepił mi pod skórę
mikroprocesor, taki jak te instalowane w ramach programu Sky Eye.
- Czyli ktoś, mający dostęp do systemów satelitów telekomunikacyjnych, mo\e
namierzyć, gdzie się znajdujesz?
- Z dokładnością do dziesięciu metrów, tylko problem w tym, \e niestety zainstalowali
mi to, gdy wy obaj byliście ju\ porwani. Pan Samochodzik nic o tym nie wie. A nie
sądzę, \eby skontaktował się teraz z Ungernem tylko po to, \eby go powiadomić, \e
zniknąłem.
- A nie dałoby się tego jakoś rozbebeszyć i u\yć do nadania sygnału?
- Obawiam się, \e jeśli nawet, to nie poradzimy sobie. To ziarnko wielkości fasolki.
Nawet bramki wykrywające metal na lotniskach na to nie reagują...
- A gdyby tak wydłubać i rozwalić kamieniem? - zaproponowała Juanita. - Wtedy
mo\e gdzieś zauwa\ą, \e zniknąłeś z ekranu...
- Obawiam się, \e to działa na innej zasadzie - powiedział. - To emituje sygnał co kilka
minut, tak jak w systemie LoJack, którego u\ywa się do ustalania miejsca pobytu
kradzionych samochodów... Powiedzmy, gdyby robili rutynowy przegląd, czy to działa, i
stwierdzili, \e nie ma sygnału, mogliby się zaniepokoić, ale gdy mikroprocesor będzie
zniszczony, to nie ustalą naszej pozycji... Zresztą, siedzi głęboko w mięśniu i wydobycie
to paskudna operacja, a tu mamy d\unglę, gdzie ka\de skaleczenie się paprze...
Rozło\ył na kamieniu mapę.
- Jesteśmy tu - odczytał wskazania z zegarka. - Jeśli pójdziemy prosto w tę stronę,
wyjdziemy nad rzekę Sao Francisco...
- Po drodze pasmo wzgórz i około 300 kilometrów.
- Cztery dni ostrego marszu - mruknął.
- Sześć dni - popatrzyłem krytycznie na Juanitę. - I to pod warunkiem, \e będziemy
maszerować po co najmniej dziesięć godzin dziennie. Nie mamy \ywności... A
polowanie z pistoletu jest głośne i trudne...
85
- Niestety, nie mam tłumika - westchnęła. - Pięćdziesiąt kilometrów dziennie bez
po\ywienia, po lesie... Wygląda mi to raczej dość tragicznie...
- No có\ - mruknął Michaił - nie znamy tych lasów. Ale mo\e nam się uda.
- Zje nas robactwo - powiedziała. - Ten krem nie pomaga na wszystkie gatunki.
Poczułem, jak słabnie ich zapał. Nie mogłem pozwolić na defetyzm w takim
momencie.
- Słuchajcie, to tylko trzysta kilometrów. Tyle mo\na bez wysiłku zrobić na rowerze w
dwa dni. Nie przejmujcie się, tylko ruszajmy.
- Ruszajmy - Michaił podniósł się z kamienia. - Im szybciej ruszymy, tym szybciej
dojdziemy na miejsce.
Ruszyliśmy naprzód. Bardzo szybko zaschło nam w gardłach, a wody mieliśmy
niewiele. Las wznosił się, drzewa rosły teraz rzadziej, a pomiędzy nimi pojawiło się
[ Pobierz całość w formacie PDF ]